poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Z powrotem w Ojczyźnie.

W pierwszym wpisie pisałam, że podróż zaczyna się dużo wcześniej - zanim jeszcze ruszy się w drogę.
A czy podróż kiedyś się kończy?
Teoretycznie tak. Wróciliśmy do Krakowa. Jakże słodko jest zobaczyć polskie domy, napisy po polsku, usłyszeć polski język. Nasza kochana Wisełka wydaje mi się piękniejsza niż Missisipi i Missouri razem wzięte. USA jest pięknym krajem, ale tylko w Polsce jestem "u siebie".
Nie jestem jednak pewna, czy tamta podróż się skończyła. Tysiące obrazów i myśli pozostało w głowie po tym na wskroś amerykańskim miesiącu. Zachwyty, zauroczenia, zadziwienia ;-) No i podróżuję dalej - tyle że w Polsce i z nowymi doświadczeniami i wspomnieniami.

Pozdrawiam wszystkich wiernych czytelników i dziękuję za towarzyszenie nam w tylu pięknych miejscach :)

sobota, 13 sierpnia 2011

Powrót do Chicago. Podsumowanie wielkiej wyprawy.

Od środy jesteśmy znowu w Chicago. Czas na podsumowania.

- 21 dni w podróży,

- 6 200 mil, czyli ok. 10 000 km,

- 3 strefy czasowe,

- 17 stanów:
1. Indiana
2. Kentucky
3. Tennessee
4. Alabama
5. Floryda
6. Missisipi
7. Luizjana
8. Teksas
9. Nowy Meksyk
10. Arizona
11. Nevada
12. Utah
13. Wyoming
14. Południowa Dakota
15. Minnesota
16. Wisconsin
17. Illinois

- ok. 120 godzin w jeepie,

- ocean, jeziora, góry, pustynie, doliny,

- palmy, kaktusy, pelikany, kondory, bizony,

- Amerykanie, Indianie, Meksykanie, Afroamerykanie, POLACY!

Ale tak naprawdę, by to opisać - brak słów!

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

South Dakota - bliskie spotkania z bizonami i Siuksami

Jesteśmy w Południowej Dakocie. Stan znany jest z "Mount Rushmore National Memorial": wykutych w skale (za pomocą dynamitu) głów czterech prezydentów: Waszyngtona, Jeffersona, Lincolna i Teodora Roosevelta.

Ale wcale nie dlatego czekałam na wizytę w South Dakocie od początku naszej wyprawy. Chciałam tu być ze względu na Indian.

A to dzięki naszemu "przewodnikowi", Waldemarowi Łysiakowi, który przepięknie pisał o tych ziemiach. Bo te tereny to ziemie Indian Siuksów, okrutnie wyrżniętych przez "blade twarze", które bezczelnie tu wtargnęły, traktując Święte Góry Indian jak swoją własność. Jakoś nigdy szczególnie nie interesowałam się Indianami, ale od momentu, kiedy przeczytałam słowa Łysiaka i w dodatku zobaczyłam te tereny na własne oczy, mam do tych rdzennych Amerykanów szczególny stosunek.

Black Hills - Góry Czarne. Święte Góry Siuksów.
Najpierw przejechaliśmy piękną trasą Wildlife Loop przez pagórki i góry podobne miejscami do Pienin. Już na samym początku zostaliśmy zaskoczeni przez stado....BIZONÓW! One żyją tutaj dziko i można je zobaczyć w wielkich, przeogromnych stadach. Niektóre przełażą przez drogę, a kierowcy muszą być czujni i ustępować im drogi. Bizony (po indiańsku Tatanka) wyglądają na spokojne i bardzo sympatyczne, ale lepiej nie ryzykować niczym więcej jak otwarciem szyby i zrobieniem zdjęcia. Spotkaliśmy też zwierzątka podobne do antylop oraz dzikie osły, które chętnie przychodziły do samochodu i można je było nawet pogłaskać :-) A w górze oczywiście latające drapieżniki. Tereny piękne, zielone, z rzeczkami, skałami... Oczami wyobraźni widziałam tam biegających Siuksów :-)

Następnie pojechaliśmy zobaczyć słynny pomnik Crazy Horse'a. Kto to jest Crazy Horse (po polsku: Szalony Koń)? Kto jest autorem rzeźby (której tak naprawdę jeszcze nie ma!:))? Jeszcze niedawno nie wiedziałam nic na ten temat. Oddam głos Łysiakowi:

"Jeden z tych nielicznych historyków, którzy powiedzieli o Indianach coś sensownego, napisał o Szalonym Koniu: "Był jedną z najbardziej bohaterskich i najtragiczniejszych postaci naszych czasów. Jego dzieje symbolizują dramat, jaki przeżyli Indianie w wyniku inwazji białych na nowy kontynent. Nienawidził Amerykanów z całej duszy i zwalczał ich ze wszystkich sił, a pomimo to biali dowódcy, którzy mieli okazję zetknąć się z nim, wyrażali się o nim z bezgranicznym podziwem i szacunkiem".
Mówienie "z bezgranicznym podziwem i szacunkiem" o wrogu, i to należącym do "niższej" rasy, było rzeczą nader rzadką i zgoła osobliwą. W tym przypadku spowodowaną faktem, że Crazy Horse - o czym wojskowi wiedzieli najlepiej - był najwybitniejszym czerwonoskórym strategiem w dziejach Ameryki Północnej. Jego talenty militarne sięgały takich wyżyn, że był jedynym Indianinem, wobec którego generałowie amerykańscy uważali, iż porażka w starciu z nim nie przynosi ujmy na honorze wojskowym! Armia Stanów Zjednoczonych poniosła w wojnach indiańskich tylko dwie straszliwe klęski - obie (w latach 1866 i 1876) z rąk Szalonego Konia. Już to starczy za symbol. (...)

6 września 1877 roku jankesi zamordowali Szalonego Konia (bezbronnego zakuto bagnetem) i w ten nieskomplikowany, tradycyjny sposób (...) problem Siuksów został skutecznie uregulowany."

Pomnik Szalonego Konia, podobnie jak gęby prezydentów, będzie wykuty w skale. Ale będzie inny: będzie największą rzeźbą na świecie. Dla porównania: pomnik czterech prezydentów z łatwością zmieściłby się na powierzchni zajmowanej przez głowę Indianina. Po zakończeniu robót monument będzie miał 192 m długości i 169 m wysokości.

Autorem projektu pomnika jest człowiek....polskiego pochodzenia! Korczak Ziółkowski.
"Jego dziad, hrabia Ignacy Ziółkowski, wywędrował z Krakowa do Stanów Zjednoczonych w XIX wieku. W kilkadziesiąt lat później urodził się w Bostonie Korczak Ziółkowski. Dokładnie 6 września 1908 roku. Nie miał pojęcia, ani on, ani nikt inny, że ta data (dzień i miesiąc) ma znaczenie mistyczne - dopiero po następnych kilkudziesięciu latach odkrył to przed nim pewien Indianin, wódz plemienia Siuksów [Chief Standing Bear - Wódz Stojący Niedźwiedź - A.M.]. (...)
- Ty wyrzeźbisz z tych gór Szalonego Konia.
- Ja?! - zdziwił się Korczak.
- Ty wyrzeźbisz.
- Dlaczego ja?
- Urodziłeś się w tym samym dniu, w którym umarł Szalony Koń, 6 września. Ty wyrzeźbisz, żeby Biały Człowiek dowiedział się o tym, że Czerwony Człowiek też ma swoich bohaterów. Wyrzeźbisz. Powiedziałem. (...)
Kiedy Henry Standing Bear skończył, Korczak Ziółkowski zrozumiał, że ma w życiu nowy cel, jedyny i ostateczny: zamieni jedną z gór wyrastających z tej ziemi w postać Szalonego Konia. On, rzeźbiarz, lepiej od innych wiedział, że cztery wyprasowane gęby (...), którym brakuje tylko laseczek i meloników, są w tych górach obce, lecz że z Crazy Horsem spawa ma się inaczej. Te góry należały do Siuksów, to były jego góry, które mu wydarto. Teraz wynieść go jak orła nad tę ziemię, znaczyło zwrócić mu władanie nad nią. Korczak zrozumiał, że Szalony Koń nie będzie tu stanowił artefaktu, nie będzie tworem przylepionym do skały - będzie kawałkiem przyrody, jak drzewo, bo wyrośnie na swoim gruncie. Powiedział o tym tak:
- Tych czterech z Mount Rushmore to tylko część amerykańskiej prawdy. Trzeba, by inna góra przypomniała Ameryce resztę".

Prace nad pomnikiem w górze rozpoczęto w 1947 roku. Wówczas, kiedy był tam Łysiak (lata 70.), wciąż była ona jedynie "surową bryłą granitu, z której nie wyłaniał się żaden ludzki zarys". Dziś, 40 lat później, można zobaczyć całą twarz Szalonego Konia. Jednak do zakończenia prac jeszcze bardzo daleko. Myślę, że nie dożyję dnia, w którym pomnik będzie ukończony. Ale jeśli to kiedyś nastąpi, to będzie piękny. Indianin siedzący na pędzącym koniu, z rozwianym włosami, wskazujący lewą ręką na Black Hills, jakby chciał powiedzieć "Ta ziemia należy do mnie, a nie do was, blade twarze!" (makietę pomnika można zobaczyć u podnóża góry, w centrum turystycznym).

Korczak Ziółkowski oczywiście już nie żyje. Jego grób znajduje się w zboczu góry. Jego potomkowie kontynuują jego misję. Miejmy nadzieję, że następne pokolenia też nie zapomną o Szalonym Koniu, ani o rzeźbiarzu o polskich korzeniach. Ciekawe jest, że prace nad pomnikiem w skale są opłacane wyłącznie z wolnych datków. Państwo dwukrotnie chciało wspomóc finansowo te prace, ale Korczak nie zgodził się.

Po wizycie u Crazy Horse'a pojechaliśmy zobaczyć słynne pomniki prezydentów w Mount Rushmore. Znowu - ciekawie było ujrzeć coś, co się znało ze słyszenia czy widzenia w telewizji. Jednak po poznaniu historii Siuksów i Crazy Horse'a wydawało mi się, że ich istnienie na tych ziemiach jest co najmniej nietaktowne. Albo więcej - bezczelne.

Ale jeszcze bardziej bezczelny jest fakt, że park, w którym dziś byliśmy i podziwialiśmy bizony, a także leżące opodal miasto - nazywa się imieniem Custera - generała, który walczył z Szalonym Koniem i nie dość, że był tchórzem, to był współodpowiedzialny za wyrżnięcie Indian. Krew się gotuje.

Na koniec jeszcze dwa fragmenty "Asfaltowego saloonu". Pierwszy, to słowa rzeźbiarza - Korczaka Ziółkowskiego:

"- To jest polski pomnik, rozumiesz? Każdemu to powtarzam: to jest polski pomnik. Polak rzeźbi Indianina. To są dwa bliźniacze narody. Oba przez tyle lat biły się o swoją wolność. Każdego dnia, kiedy tam pracuję, myślę o naszej historii, o zaborach, i wiem, że to jest podwójny symbol."

I na koniec słowa Łysiaka:
"Napis, który zostanie wykuty obok sylwetki jeźdźca, kończy się zdaniem wypowiedzianym niegdyś przez Szalonego Konia: "Moja ojczyzna jest tam, gdzie spoczywa moje ciało". Indianin powiedział to za nich obu, a synowie Korczaka nie sprzedadzą ani jednego akra tej ziemi, bo "nie sprzedaje się kości swego ojca". Tam, u podnóża Mount Thunderhead, w dalekiej Dakocie Południowej, jest kawałek najczystszej Polski i niech Bóg ani ludzie nie zapominają o tym. Dlatego tam byłem i dlatego napisałem ten rozdział mojej książki".

W domu Korczaka Ziółkowskiego widzieliśmy rzeźbę naszego polskiego orła białego.

sobota, 6 sierpnia 2011

Park Narodowy Zion oraz droga przez stany: Utah i Wyoming

Jesteśmy w mieście o nazwie "Green River", stan Wyoming (przystanek w drodze do Południowej Dakoty). W końcu jakaś normalna cywilizacja i w dodatku cudowna temperatura 25 stopni Celsjusza!;-)

Jadąc przez stan Utah zachwycałam się pięknymi górami o przyjaznym wyglądzie: wreszcie nie ma suchych pustyń i skalistych gór, ale pojawiła się piękna zieleń - trawa, drzewa, wodospady, a góry podobne są do naszych Pienin (zwłaszcza kiedy przepływa obok autostrady rzeczka podobna do Dunajca), miejscami do Tatr. Zdecydowanie różnią się jednak wysokością - niektóre z nich mają powyżej 4000 m.n.p.m. Przejeżdżaliśmy obok miasta Salt Lake City - znanego z odbywających się tam Zimowych Igrzysk Olimpijskich w 2002 roku. Ciekawostka - miasto jest siedzibą mormonów. Z resztą w całym stanie Utah, w którym leży Salt Lake City, jest mnóstwo mormonów (ok. 70% mieszkańców). Zaprawdę, piękny stan wybrali sobie do mieszkania!

Trochę dzisiejszego dnia spędziliśmy w Parku Narodowym Zion - znów w kanionie (stan Utah). Oto, co pisze o nim nasz "asfaltowo-saloonowy" przewodnik, Waldemar Łysiak:

"Również nie do opisania - jeszcze bardziej, niż w przypadku Wielkiego Kanionu, przekracza to możliwości mojego pióra. Te kolorowe wzgórza, pełne niesamowitych rzeźb, którym mormoni dali imiona nawiązujące do kształtów i podobieństw (Skała Słońca, Skała Tajemnicy, Trzej Patriarchowie, Ołtarz Ofiarny, Wieża Dziewicy, Wielki Biały Tron i inne), to najwspanialszy cud przyrody, jaki widziałem w Stanach. Przy Zionie barwy hollywoodzkiego Eastmancoloru to ołowiany garnek. Wydaje się, że nie może być na świecie nic piękniejszego."

Rzeczywiście - jest tam cudownie. Nie tylko czerwonawe skały (jak w Kanionie), ale ożywcza rzeka, która pozwala rosnąć rozmaitym drzewom, krzewom. Tak więc: błękit nieba i wody, czerwień skał, zieleń roślinności. Tak chyba musiał wyglądać raj. Także tym razem skorzystaliśmy z darmowego autobusu, który przewiózł nas trasą widokową, z możliwością wysiadania w wybranych punktach, jednak mam marzenie - wrócić tam i pieszo pokonać część trasy przez Zion.
Wprawdzie w Hollywood (jak Łysiak) nie byłam, ale jedno jest pewne: barwy kiczowatego Las Vegas przy Zionie to także "ołowiany garnek".

Na koniec fragment z przewodnika:

"Jeden z pierwszych osadników mormońskich, Isaac Behunin, nazwał okolicę, w której zamieszkał, małym Syjonem (Little Zion), ponieważ przypominała prawdziwy raj na ziemi. W dzisiejszych czasach, 150 lat później, Park Narodowy Zion zachwyca każdego, kto spojrzy na ściany z wielobarwnego piaskowca, przemierzy wąskie kaniony, obejrzy kępy kwiatów zwieszających się girlandami ze skalnych ścian, posłucha ryku spienionej rzeki Virgin."

"[Kanion] został wyżłobiony przez potężny nurt rzeki Virgin, a następnie poszerzony, wyrzeźbiony i ukształtowany w rozmaite niezwykłe formy skalne przez wiatr, deszcz i lód. Majestatyczne ściany kanionu wznoszą się na 600 m i przypominają poszarpane szczyty oraz inne dziwne formy w odcieniach czerwieni i bieli. Rozciągające się nad rzeką dzikie łąki i zagajniki drzew są ostoją zwierząt."

piątek, 5 sierpnia 2011

Las Vegas - zielone stoły, na których pasą się barany

"Kiedyś były tu zielone łąki (po hiszpańsku "las vegas") dryfujące w bezmiarze spalonego stepu. Nie ma ich już. Zastąpiły je setki zielonych stołów, na których miliony baranów pasą się nadzieją wygranej, a pastuchy w czarnych garnituach i nieskazitelnie białych koszulach strzygą te stada dniem i nocą, bez wytchnienia. (...)
To właśnie mormoni (...) przemienili w roku 1854 dzikie koczowisko w małą osadę zwaną Oazą Vegas. Przez cały XIX wiek i pierwsze lata XX wieku ta pustynna dziura, nie mająca ambicji stania się miastem, była perłą w stercie oldwestowego gnoju - dzięki obecności mormonów jednym cichym i bogobojnym miejscem w kloacznym cesarstwie bezprawia, w którym królowały colty i zboczeńcy pokroju Billy the Kida. Jest paradoksem historii USA, że właśnie ta enklawa praworządności i ciszy przemieniła się w orgiastyczną stolicę hazardu.
Ta metamorfoza była wszakże w zgodzie z logiką terminologiczną (jak powiadają złośliwi jankesi: "mormon" to skrót od "more money" - więcej forsy) i z prawem, albowiem w roku 1931 władze Nevady (po zmianie granic stanów w roku 1869 Las Vegas, do tej por należące do Arizony, znalazło się w stanie Nevada), widząc, że niczym innym nie przyciągną ludzi na teren tego stanu, który jest od krańca do krańca nieurodzajną pustynią, jako jedyne w USA zalegalizowały hazard na swoim terytorium."

W. Łysiak, "Asfaltowy saloon"

A teraz trochę moich spostrzeżeń.

Las Vegas - miasto otoczone pięknymi górami, ale położone na pustyni, z suchym, pustynnym klimatem i temperaturą prawie nie do wytrzymania (ok. 46 stopni Celsjusza). "Miasto uciechy", gdzie "wszystko można móc": można się ożenić w 5 minut (co krok cukierkowe "kaplice ślubne"...okropność), ale i rozwieść w 5 minut.

Każdy hotel ma swoje kasyno - nie są to jakieś kasyna elitarne (jak sobie wyobrażałam), ale kasyna dla każdego. Wszędzie możesz wejść i zagrać. Stosują tu niezłe chwyty, na przykład: jeśli chcesz się "zarejestrować" w hotelu, musisz przejść przez kasyno (recepcja nigdy nie jest przy wejściu). Kiedy weszłam do naszego hotelu, to oniemiałam: mnóstwo automatów do gier, migających milionami świateł, grających milionami dźwięków, a przy nich ludzie tępo wpatrzeni w jakieś obrazki i cyferki, głupawo naciskający guziczki. Bardzo wielu staruszków - niektórzy ledwo się poruszający - o lasce albo na wózku inwalidzkim, zgarbieni, z rurkami tlenowymi...

Chwytem jest też fakt, że w kasynie drinki są za darmo. Możesz grać nawet za 1 dolara, a i tak dostaniesz do picia to, co chcesz. My właśnie tak robimy :) Przegraliśmy do tej pory 5 dolarów (bo granie na maszynach polega na tym, kto szybciej przegra :P - to oczywiste :)), ale specjalnie przegrywaliśmy bardzo powoli i dzięki temu za darmo napiliśmy się piwa :-) Przypomina mi się sympatyczny pan, obsługujący kolejkę w El Paso, który poinformował nas o tych darmowych drinkach. Opowiadał, jak był z kolegą w Las Vegas i - udając, że jest zafascynowany jego grą - krzyczał "Go, go, go!", prosząc o kolejne piwo :) Fajna sprawa, ale myślę, że i tak kasyna na tym nie tracą, oj nie... :-)

Kolejny chwyt - tanie hotele. Za hotel płacisz mniej niż w innym mieście, naprawdę tanio!! Fajnie, hm? No tak, fajnie, ale za wszystko musisz płacić dodatkowo: śniadanie, internet itd. (to w poprzednich hotelach było w cenie pokoju).

Las Vegas - to miasto przepychu i bogactwa. Ogromne, piękne hotele - każdy ma swoją atrakcję: a to namiastka wesołego miasteczka, a to wieża widokowa, a to kolejka szynowa, itp. Z resztą atrakcją są hotele same w sobie - w kształcie piramidy, obok Sfinksa, z kopią wieży Eiffla, z kopią Statuy Wolności, z kawałkiem Wenecji. Hmm...same kopie! No właśnie. Bo Las Vegas to też miasto sztuczności. Najbardziej sztuczne wydają mi się ohydne kaplice ślubów, co rusz się reklamujące (jak można nazwać "kaplicą" różowy budynek wyglądający jak motel?). Ślub można tu załatwić w ciągu jednego dnia. No cóż...dla niektórych wzięcie ślubu w Las Vegas to szczyt marzeń, dla mnie byłaby to najgorsza kara.

Las Vegas - to "miasto grzechu". Rzeczywiście. Najbardziej przerażają mnie setki ulotek z nagimi paniami, które rozdawane są przez ludzi ubranych w koszulki z odpowiednimi napisami (głównie są to Meksykanie....). Takie kilkuosobowe grupki owych "rozdawaczy" można spotkać co krok. Ale, co ciekawe, pośrodku tych grupek można też napotkać chłopaka, trzymającego wieki napis "Jezus przebacza nasze grzechy", "Jezus wybawił nas od piekła", albo mężczyznę z mikrofonem, przekonywającego przechodniów, że Jezus nas kocha i chce, byśmy byli z Nim w Niebie. Trzeba mieć odwagę. Jak widać: Las Vegas to też miasto skrajności. Z resztą - całe Stany to państwo skrajności.

Zauważyliśmy, że w Las Vegas sporo ciekawego się dzieje pod względem koncertów i różnych "show". Chętnie poszlibyśmy na show z piosenkami Elvisa albo na jakiś musical. Nie wspominając o reklamowanych koncertach, które niestety odbędą się dzień, dwa po naszym wyjeździe (chodzi o Toby Keitha i Gartha Brooksa - naszych ulubionych wykonawców country). Ale cóż.... Jeśli udało mi się przyjechać do USA na taką wyprawę, to z pewnością kiedyś uda mi się być na wymarzonym koncercie Gartha, a co!

Zobaczyć Las Vegas na własne oczy - warto. Jest coś przyciągającego w rozświetlonych neonami ulicach, otaczających górach, świadomości, że jest się na tej słynnej pustyni Nevady. Być tu często - nie dla mnie. Mieszkać tu - nigdy.

czwartek, 4 sierpnia 2011

Wielki Kanion Kolorado

Wczoraj podziwialiśmy Wielki Kanion. Rzeczywiście - jest co podziwiać. Jest to zdecydowanie jeden z największych cudów natury na świecie. Miałam wrażenie, że patrzę na fototapetę! :-)

Łysiak pisze (zgadzam się z nim):
"Grand Canyon. Wstrząsająco monumentalna i fotogeniczna szczelina w Ziemi (...). Patrząc na tę złotawo-rudą z dodatkiem fioletu mega-szparę, postrzępioną przez wiatr, wyżłobioną przez czas, rzeźbioną przez deszcz, czuje się majestat natury tak jak maleńki robak czuje nasz but. Nie do opisania."


A teraz co nieco z przewodnika:
"Ma 349 km długości, od 6 do 29 km szerokości i 1500 m głębokości (...). Za głębokość kanionu odpowiada rzeka Kolorado, która 4 mln lat temu zmieniła bieg, ale jego szerokość i powstałe formy skalne są dziełem jeszcze potężniejszych sił. Wiatry wiejące w kanionie powodują stopniową, lecz nieustanną erozję wapienia i piaskowca, a padające deszcze żłobią w miękkiej skale głębokie wąwozy. Jednak najpotężniejszą siłą jest lód. Woda z opadów deszczu i śniegu wnika w szczeliny skalne. Gdy zamarza, rozsadza skałę. Miększe warstwy erodują, tworząc pochyłe zbocza skarpy, a twardsze skały opierają się erozji, pozostając jako pionowe czoła."

Podobno co roku Kanion zwiedza ponad 4 mln turystów. Rzeczywiście - są tam tłumy ludzi, jednak trzeba przyznać, że wszystko jest świetnie zorganizowane. My wybraliśmy (spośród wielu różnych opcji) jazdę autobusem. Wysiadało się na pewnych przystankach, a potem wsiadało i jechało dalej. Tak więc każdy może zobaczyć Kanion - nawet ludzie na wózkach, malutkie dzieci. Żaden problem. Zaplecze turystyczne - jak zwykle świetne: woda do picia, toalety, sklepy z pamiątkami itp. itd. Wszystko, byle tylko ułatwić człowiekowi życie. Za to lubię Amerykę:-)

wtorek, 2 sierpnia 2011

Monument Valley

Jesteśmy w mieście Flagstaff, w stanie Arizona. Jest to nasz kolejny przystanek w drodze do Wielkiego Kanionu i Las Vegas. Już jutro osiągniemy oba te cele.
Flagstaff jest - w przeciwieństwie do wczorajszego Farmington - bardzo ładnym miastem, pełnym drzew i zieleni, zupełnie jak nie w pustynnej Arizonie! Oczywiście otoczone pięknymi górami... I - co ciekawe - zorientowaliśmy się, że tu jest znów inna strefa czasowa (odejmijcie 9 godzin od czasu "polskiego").

Dziś atrakcją dnia była Monument Valley, czyli "monumentalna dolina" ze słynnymi ostańcami, która leży na granicy stanów: Utah i Arizona.

Fragment z przewodnika:

"Każdy z pewnością choć raz widział dolinę Monument Valley, mimo że prawdopodobnie nie zdawał sobie spawy z tego, że właśnie tak się nazywa. Ten krajobraz rodem z innej planety od wielu lat fascynował ludzi i stał się tłem niezliczonej liczby reklam i filmów.

Monument Valley to ogromna, płaska równina ozdobiona naturalnymi blokami z piaskowca. 27-kilometrowa polna droga tworzy pętlę wijącą się pomiędzy tymi płasko ściętymi wzgórzami, które mają ponad 300 m wysokości.

W dolinie od wieków mieszkali ludzie. W parku znajduje się ponad sto stanowisk archeologicznych, ruin i skalnych napisów starożytnej kultury Anasazi, które datuje się na lata przed 1300. Indianie Navajo żyli w dolinie od pokoleń, wypasając owce pośród krzaków bylicy. Obecnie pozostało tu kilkanaście indiańskich rodzin, których członkowie kontynuując to zajęcie".

Przez Monument Valley jechaliśmy samochodem specjalnie wytyczoną trasą. Nasz jeep spisał się na medal, chociaż tłukło niemiłosiernie, nie wspominając o "czerwonej zadymie", która powstawała z piachu. Jednak trzeba przyznać - świetna przygoda :-)

Ciekawostka: mimo że to taka pustynia, udało nam się spostrzec pieska preriowego, który przebiegł nam drogę. Świat jest pełen niespodzianek! :)