poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Z powrotem w Ojczyźnie.

W pierwszym wpisie pisałam, że podróż zaczyna się dużo wcześniej - zanim jeszcze ruszy się w drogę.
A czy podróż kiedyś się kończy?
Teoretycznie tak. Wróciliśmy do Krakowa. Jakże słodko jest zobaczyć polskie domy, napisy po polsku, usłyszeć polski język. Nasza kochana Wisełka wydaje mi się piękniejsza niż Missisipi i Missouri razem wzięte. USA jest pięknym krajem, ale tylko w Polsce jestem "u siebie".
Nie jestem jednak pewna, czy tamta podróż się skończyła. Tysiące obrazów i myśli pozostało w głowie po tym na wskroś amerykańskim miesiącu. Zachwyty, zauroczenia, zadziwienia ;-) No i podróżuję dalej - tyle że w Polsce i z nowymi doświadczeniami i wspomnieniami.

Pozdrawiam wszystkich wiernych czytelników i dziękuję za towarzyszenie nam w tylu pięknych miejscach :)

sobota, 13 sierpnia 2011

Powrót do Chicago. Podsumowanie wielkiej wyprawy.

Od środy jesteśmy znowu w Chicago. Czas na podsumowania.

- 21 dni w podróży,

- 6 200 mil, czyli ok. 10 000 km,

- 3 strefy czasowe,

- 17 stanów:
1. Indiana
2. Kentucky
3. Tennessee
4. Alabama
5. Floryda
6. Missisipi
7. Luizjana
8. Teksas
9. Nowy Meksyk
10. Arizona
11. Nevada
12. Utah
13. Wyoming
14. Południowa Dakota
15. Minnesota
16. Wisconsin
17. Illinois

- ok. 120 godzin w jeepie,

- ocean, jeziora, góry, pustynie, doliny,

- palmy, kaktusy, pelikany, kondory, bizony,

- Amerykanie, Indianie, Meksykanie, Afroamerykanie, POLACY!

Ale tak naprawdę, by to opisać - brak słów!

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

South Dakota - bliskie spotkania z bizonami i Siuksami

Jesteśmy w Południowej Dakocie. Stan znany jest z "Mount Rushmore National Memorial": wykutych w skale (za pomocą dynamitu) głów czterech prezydentów: Waszyngtona, Jeffersona, Lincolna i Teodora Roosevelta.

Ale wcale nie dlatego czekałam na wizytę w South Dakocie od początku naszej wyprawy. Chciałam tu być ze względu na Indian.

A to dzięki naszemu "przewodnikowi", Waldemarowi Łysiakowi, który przepięknie pisał o tych ziemiach. Bo te tereny to ziemie Indian Siuksów, okrutnie wyrżniętych przez "blade twarze", które bezczelnie tu wtargnęły, traktując Święte Góry Indian jak swoją własność. Jakoś nigdy szczególnie nie interesowałam się Indianami, ale od momentu, kiedy przeczytałam słowa Łysiaka i w dodatku zobaczyłam te tereny na własne oczy, mam do tych rdzennych Amerykanów szczególny stosunek.

Black Hills - Góry Czarne. Święte Góry Siuksów.
Najpierw przejechaliśmy piękną trasą Wildlife Loop przez pagórki i góry podobne miejscami do Pienin. Już na samym początku zostaliśmy zaskoczeni przez stado....BIZONÓW! One żyją tutaj dziko i można je zobaczyć w wielkich, przeogromnych stadach. Niektóre przełażą przez drogę, a kierowcy muszą być czujni i ustępować im drogi. Bizony (po indiańsku Tatanka) wyglądają na spokojne i bardzo sympatyczne, ale lepiej nie ryzykować niczym więcej jak otwarciem szyby i zrobieniem zdjęcia. Spotkaliśmy też zwierzątka podobne do antylop oraz dzikie osły, które chętnie przychodziły do samochodu i można je było nawet pogłaskać :-) A w górze oczywiście latające drapieżniki. Tereny piękne, zielone, z rzeczkami, skałami... Oczami wyobraźni widziałam tam biegających Siuksów :-)

Następnie pojechaliśmy zobaczyć słynny pomnik Crazy Horse'a. Kto to jest Crazy Horse (po polsku: Szalony Koń)? Kto jest autorem rzeźby (której tak naprawdę jeszcze nie ma!:))? Jeszcze niedawno nie wiedziałam nic na ten temat. Oddam głos Łysiakowi:

"Jeden z tych nielicznych historyków, którzy powiedzieli o Indianach coś sensownego, napisał o Szalonym Koniu: "Był jedną z najbardziej bohaterskich i najtragiczniejszych postaci naszych czasów. Jego dzieje symbolizują dramat, jaki przeżyli Indianie w wyniku inwazji białych na nowy kontynent. Nienawidził Amerykanów z całej duszy i zwalczał ich ze wszystkich sił, a pomimo to biali dowódcy, którzy mieli okazję zetknąć się z nim, wyrażali się o nim z bezgranicznym podziwem i szacunkiem".
Mówienie "z bezgranicznym podziwem i szacunkiem" o wrogu, i to należącym do "niższej" rasy, było rzeczą nader rzadką i zgoła osobliwą. W tym przypadku spowodowaną faktem, że Crazy Horse - o czym wojskowi wiedzieli najlepiej - był najwybitniejszym czerwonoskórym strategiem w dziejach Ameryki Północnej. Jego talenty militarne sięgały takich wyżyn, że był jedynym Indianinem, wobec którego generałowie amerykańscy uważali, iż porażka w starciu z nim nie przynosi ujmy na honorze wojskowym! Armia Stanów Zjednoczonych poniosła w wojnach indiańskich tylko dwie straszliwe klęski - obie (w latach 1866 i 1876) z rąk Szalonego Konia. Już to starczy za symbol. (...)

6 września 1877 roku jankesi zamordowali Szalonego Konia (bezbronnego zakuto bagnetem) i w ten nieskomplikowany, tradycyjny sposób (...) problem Siuksów został skutecznie uregulowany."

Pomnik Szalonego Konia, podobnie jak gęby prezydentów, będzie wykuty w skale. Ale będzie inny: będzie największą rzeźbą na świecie. Dla porównania: pomnik czterech prezydentów z łatwością zmieściłby się na powierzchni zajmowanej przez głowę Indianina. Po zakończeniu robót monument będzie miał 192 m długości i 169 m wysokości.

Autorem projektu pomnika jest człowiek....polskiego pochodzenia! Korczak Ziółkowski.
"Jego dziad, hrabia Ignacy Ziółkowski, wywędrował z Krakowa do Stanów Zjednoczonych w XIX wieku. W kilkadziesiąt lat później urodził się w Bostonie Korczak Ziółkowski. Dokładnie 6 września 1908 roku. Nie miał pojęcia, ani on, ani nikt inny, że ta data (dzień i miesiąc) ma znaczenie mistyczne - dopiero po następnych kilkudziesięciu latach odkrył to przed nim pewien Indianin, wódz plemienia Siuksów [Chief Standing Bear - Wódz Stojący Niedźwiedź - A.M.]. (...)
- Ty wyrzeźbisz z tych gór Szalonego Konia.
- Ja?! - zdziwił się Korczak.
- Ty wyrzeźbisz.
- Dlaczego ja?
- Urodziłeś się w tym samym dniu, w którym umarł Szalony Koń, 6 września. Ty wyrzeźbisz, żeby Biały Człowiek dowiedział się o tym, że Czerwony Człowiek też ma swoich bohaterów. Wyrzeźbisz. Powiedziałem. (...)
Kiedy Henry Standing Bear skończył, Korczak Ziółkowski zrozumiał, że ma w życiu nowy cel, jedyny i ostateczny: zamieni jedną z gór wyrastających z tej ziemi w postać Szalonego Konia. On, rzeźbiarz, lepiej od innych wiedział, że cztery wyprasowane gęby (...), którym brakuje tylko laseczek i meloników, są w tych górach obce, lecz że z Crazy Horsem spawa ma się inaczej. Te góry należały do Siuksów, to były jego góry, które mu wydarto. Teraz wynieść go jak orła nad tę ziemię, znaczyło zwrócić mu władanie nad nią. Korczak zrozumiał, że Szalony Koń nie będzie tu stanowił artefaktu, nie będzie tworem przylepionym do skały - będzie kawałkiem przyrody, jak drzewo, bo wyrośnie na swoim gruncie. Powiedział o tym tak:
- Tych czterech z Mount Rushmore to tylko część amerykańskiej prawdy. Trzeba, by inna góra przypomniała Ameryce resztę".

Prace nad pomnikiem w górze rozpoczęto w 1947 roku. Wówczas, kiedy był tam Łysiak (lata 70.), wciąż była ona jedynie "surową bryłą granitu, z której nie wyłaniał się żaden ludzki zarys". Dziś, 40 lat później, można zobaczyć całą twarz Szalonego Konia. Jednak do zakończenia prac jeszcze bardzo daleko. Myślę, że nie dożyję dnia, w którym pomnik będzie ukończony. Ale jeśli to kiedyś nastąpi, to będzie piękny. Indianin siedzący na pędzącym koniu, z rozwianym włosami, wskazujący lewą ręką na Black Hills, jakby chciał powiedzieć "Ta ziemia należy do mnie, a nie do was, blade twarze!" (makietę pomnika można zobaczyć u podnóża góry, w centrum turystycznym).

Korczak Ziółkowski oczywiście już nie żyje. Jego grób znajduje się w zboczu góry. Jego potomkowie kontynuują jego misję. Miejmy nadzieję, że następne pokolenia też nie zapomną o Szalonym Koniu, ani o rzeźbiarzu o polskich korzeniach. Ciekawe jest, że prace nad pomnikiem w skale są opłacane wyłącznie z wolnych datków. Państwo dwukrotnie chciało wspomóc finansowo te prace, ale Korczak nie zgodził się.

Po wizycie u Crazy Horse'a pojechaliśmy zobaczyć słynne pomniki prezydentów w Mount Rushmore. Znowu - ciekawie było ujrzeć coś, co się znało ze słyszenia czy widzenia w telewizji. Jednak po poznaniu historii Siuksów i Crazy Horse'a wydawało mi się, że ich istnienie na tych ziemiach jest co najmniej nietaktowne. Albo więcej - bezczelne.

Ale jeszcze bardziej bezczelny jest fakt, że park, w którym dziś byliśmy i podziwialiśmy bizony, a także leżące opodal miasto - nazywa się imieniem Custera - generała, który walczył z Szalonym Koniem i nie dość, że był tchórzem, to był współodpowiedzialny za wyrżnięcie Indian. Krew się gotuje.

Na koniec jeszcze dwa fragmenty "Asfaltowego saloonu". Pierwszy, to słowa rzeźbiarza - Korczaka Ziółkowskiego:

"- To jest polski pomnik, rozumiesz? Każdemu to powtarzam: to jest polski pomnik. Polak rzeźbi Indianina. To są dwa bliźniacze narody. Oba przez tyle lat biły się o swoją wolność. Każdego dnia, kiedy tam pracuję, myślę o naszej historii, o zaborach, i wiem, że to jest podwójny symbol."

I na koniec słowa Łysiaka:
"Napis, który zostanie wykuty obok sylwetki jeźdźca, kończy się zdaniem wypowiedzianym niegdyś przez Szalonego Konia: "Moja ojczyzna jest tam, gdzie spoczywa moje ciało". Indianin powiedział to za nich obu, a synowie Korczaka nie sprzedadzą ani jednego akra tej ziemi, bo "nie sprzedaje się kości swego ojca". Tam, u podnóża Mount Thunderhead, w dalekiej Dakocie Południowej, jest kawałek najczystszej Polski i niech Bóg ani ludzie nie zapominają o tym. Dlatego tam byłem i dlatego napisałem ten rozdział mojej książki".

W domu Korczaka Ziółkowskiego widzieliśmy rzeźbę naszego polskiego orła białego.

sobota, 6 sierpnia 2011

Park Narodowy Zion oraz droga przez stany: Utah i Wyoming

Jesteśmy w mieście o nazwie "Green River", stan Wyoming (przystanek w drodze do Południowej Dakoty). W końcu jakaś normalna cywilizacja i w dodatku cudowna temperatura 25 stopni Celsjusza!;-)

Jadąc przez stan Utah zachwycałam się pięknymi górami o przyjaznym wyglądzie: wreszcie nie ma suchych pustyń i skalistych gór, ale pojawiła się piękna zieleń - trawa, drzewa, wodospady, a góry podobne są do naszych Pienin (zwłaszcza kiedy przepływa obok autostrady rzeczka podobna do Dunajca), miejscami do Tatr. Zdecydowanie różnią się jednak wysokością - niektóre z nich mają powyżej 4000 m.n.p.m. Przejeżdżaliśmy obok miasta Salt Lake City - znanego z odbywających się tam Zimowych Igrzysk Olimpijskich w 2002 roku. Ciekawostka - miasto jest siedzibą mormonów. Z resztą w całym stanie Utah, w którym leży Salt Lake City, jest mnóstwo mormonów (ok. 70% mieszkańców). Zaprawdę, piękny stan wybrali sobie do mieszkania!

Trochę dzisiejszego dnia spędziliśmy w Parku Narodowym Zion - znów w kanionie (stan Utah). Oto, co pisze o nim nasz "asfaltowo-saloonowy" przewodnik, Waldemar Łysiak:

"Również nie do opisania - jeszcze bardziej, niż w przypadku Wielkiego Kanionu, przekracza to możliwości mojego pióra. Te kolorowe wzgórza, pełne niesamowitych rzeźb, którym mormoni dali imiona nawiązujące do kształtów i podobieństw (Skała Słońca, Skała Tajemnicy, Trzej Patriarchowie, Ołtarz Ofiarny, Wieża Dziewicy, Wielki Biały Tron i inne), to najwspanialszy cud przyrody, jaki widziałem w Stanach. Przy Zionie barwy hollywoodzkiego Eastmancoloru to ołowiany garnek. Wydaje się, że nie może być na świecie nic piękniejszego."

Rzeczywiście - jest tam cudownie. Nie tylko czerwonawe skały (jak w Kanionie), ale ożywcza rzeka, która pozwala rosnąć rozmaitym drzewom, krzewom. Tak więc: błękit nieba i wody, czerwień skał, zieleń roślinności. Tak chyba musiał wyglądać raj. Także tym razem skorzystaliśmy z darmowego autobusu, który przewiózł nas trasą widokową, z możliwością wysiadania w wybranych punktach, jednak mam marzenie - wrócić tam i pieszo pokonać część trasy przez Zion.
Wprawdzie w Hollywood (jak Łysiak) nie byłam, ale jedno jest pewne: barwy kiczowatego Las Vegas przy Zionie to także "ołowiany garnek".

Na koniec fragment z przewodnika:

"Jeden z pierwszych osadników mormońskich, Isaac Behunin, nazwał okolicę, w której zamieszkał, małym Syjonem (Little Zion), ponieważ przypominała prawdziwy raj na ziemi. W dzisiejszych czasach, 150 lat później, Park Narodowy Zion zachwyca każdego, kto spojrzy na ściany z wielobarwnego piaskowca, przemierzy wąskie kaniony, obejrzy kępy kwiatów zwieszających się girlandami ze skalnych ścian, posłucha ryku spienionej rzeki Virgin."

"[Kanion] został wyżłobiony przez potężny nurt rzeki Virgin, a następnie poszerzony, wyrzeźbiony i ukształtowany w rozmaite niezwykłe formy skalne przez wiatr, deszcz i lód. Majestatyczne ściany kanionu wznoszą się na 600 m i przypominają poszarpane szczyty oraz inne dziwne formy w odcieniach czerwieni i bieli. Rozciągające się nad rzeką dzikie łąki i zagajniki drzew są ostoją zwierząt."

piątek, 5 sierpnia 2011

Las Vegas - zielone stoły, na których pasą się barany

"Kiedyś były tu zielone łąki (po hiszpańsku "las vegas") dryfujące w bezmiarze spalonego stepu. Nie ma ich już. Zastąpiły je setki zielonych stołów, na których miliony baranów pasą się nadzieją wygranej, a pastuchy w czarnych garnituach i nieskazitelnie białych koszulach strzygą te stada dniem i nocą, bez wytchnienia. (...)
To właśnie mormoni (...) przemienili w roku 1854 dzikie koczowisko w małą osadę zwaną Oazą Vegas. Przez cały XIX wiek i pierwsze lata XX wieku ta pustynna dziura, nie mająca ambicji stania się miastem, była perłą w stercie oldwestowego gnoju - dzięki obecności mormonów jednym cichym i bogobojnym miejscem w kloacznym cesarstwie bezprawia, w którym królowały colty i zboczeńcy pokroju Billy the Kida. Jest paradoksem historii USA, że właśnie ta enklawa praworządności i ciszy przemieniła się w orgiastyczną stolicę hazardu.
Ta metamorfoza była wszakże w zgodzie z logiką terminologiczną (jak powiadają złośliwi jankesi: "mormon" to skrót od "more money" - więcej forsy) i z prawem, albowiem w roku 1931 władze Nevady (po zmianie granic stanów w roku 1869 Las Vegas, do tej por należące do Arizony, znalazło się w stanie Nevada), widząc, że niczym innym nie przyciągną ludzi na teren tego stanu, który jest od krańca do krańca nieurodzajną pustynią, jako jedyne w USA zalegalizowały hazard na swoim terytorium."

W. Łysiak, "Asfaltowy saloon"

A teraz trochę moich spostrzeżeń.

Las Vegas - miasto otoczone pięknymi górami, ale położone na pustyni, z suchym, pustynnym klimatem i temperaturą prawie nie do wytrzymania (ok. 46 stopni Celsjusza). "Miasto uciechy", gdzie "wszystko można móc": można się ożenić w 5 minut (co krok cukierkowe "kaplice ślubne"...okropność), ale i rozwieść w 5 minut.

Każdy hotel ma swoje kasyno - nie są to jakieś kasyna elitarne (jak sobie wyobrażałam), ale kasyna dla każdego. Wszędzie możesz wejść i zagrać. Stosują tu niezłe chwyty, na przykład: jeśli chcesz się "zarejestrować" w hotelu, musisz przejść przez kasyno (recepcja nigdy nie jest przy wejściu). Kiedy weszłam do naszego hotelu, to oniemiałam: mnóstwo automatów do gier, migających milionami świateł, grających milionami dźwięków, a przy nich ludzie tępo wpatrzeni w jakieś obrazki i cyferki, głupawo naciskający guziczki. Bardzo wielu staruszków - niektórzy ledwo się poruszający - o lasce albo na wózku inwalidzkim, zgarbieni, z rurkami tlenowymi...

Chwytem jest też fakt, że w kasynie drinki są za darmo. Możesz grać nawet za 1 dolara, a i tak dostaniesz do picia to, co chcesz. My właśnie tak robimy :) Przegraliśmy do tej pory 5 dolarów (bo granie na maszynach polega na tym, kto szybciej przegra :P - to oczywiste :)), ale specjalnie przegrywaliśmy bardzo powoli i dzięki temu za darmo napiliśmy się piwa :-) Przypomina mi się sympatyczny pan, obsługujący kolejkę w El Paso, który poinformował nas o tych darmowych drinkach. Opowiadał, jak był z kolegą w Las Vegas i - udając, że jest zafascynowany jego grą - krzyczał "Go, go, go!", prosząc o kolejne piwo :) Fajna sprawa, ale myślę, że i tak kasyna na tym nie tracą, oj nie... :-)

Kolejny chwyt - tanie hotele. Za hotel płacisz mniej niż w innym mieście, naprawdę tanio!! Fajnie, hm? No tak, fajnie, ale za wszystko musisz płacić dodatkowo: śniadanie, internet itd. (to w poprzednich hotelach było w cenie pokoju).

Las Vegas - to miasto przepychu i bogactwa. Ogromne, piękne hotele - każdy ma swoją atrakcję: a to namiastka wesołego miasteczka, a to wieża widokowa, a to kolejka szynowa, itp. Z resztą atrakcją są hotele same w sobie - w kształcie piramidy, obok Sfinksa, z kopią wieży Eiffla, z kopią Statuy Wolności, z kawałkiem Wenecji. Hmm...same kopie! No właśnie. Bo Las Vegas to też miasto sztuczności. Najbardziej sztuczne wydają mi się ohydne kaplice ślubów, co rusz się reklamujące (jak można nazwać "kaplicą" różowy budynek wyglądający jak motel?). Ślub można tu załatwić w ciągu jednego dnia. No cóż...dla niektórych wzięcie ślubu w Las Vegas to szczyt marzeń, dla mnie byłaby to najgorsza kara.

Las Vegas - to "miasto grzechu". Rzeczywiście. Najbardziej przerażają mnie setki ulotek z nagimi paniami, które rozdawane są przez ludzi ubranych w koszulki z odpowiednimi napisami (głównie są to Meksykanie....). Takie kilkuosobowe grupki owych "rozdawaczy" można spotkać co krok. Ale, co ciekawe, pośrodku tych grupek można też napotkać chłopaka, trzymającego wieki napis "Jezus przebacza nasze grzechy", "Jezus wybawił nas od piekła", albo mężczyznę z mikrofonem, przekonywającego przechodniów, że Jezus nas kocha i chce, byśmy byli z Nim w Niebie. Trzeba mieć odwagę. Jak widać: Las Vegas to też miasto skrajności. Z resztą - całe Stany to państwo skrajności.

Zauważyliśmy, że w Las Vegas sporo ciekawego się dzieje pod względem koncertów i różnych "show". Chętnie poszlibyśmy na show z piosenkami Elvisa albo na jakiś musical. Nie wspominając o reklamowanych koncertach, które niestety odbędą się dzień, dwa po naszym wyjeździe (chodzi o Toby Keitha i Gartha Brooksa - naszych ulubionych wykonawców country). Ale cóż.... Jeśli udało mi się przyjechać do USA na taką wyprawę, to z pewnością kiedyś uda mi się być na wymarzonym koncercie Gartha, a co!

Zobaczyć Las Vegas na własne oczy - warto. Jest coś przyciągającego w rozświetlonych neonami ulicach, otaczających górach, świadomości, że jest się na tej słynnej pustyni Nevady. Być tu często - nie dla mnie. Mieszkać tu - nigdy.

czwartek, 4 sierpnia 2011

Wielki Kanion Kolorado

Wczoraj podziwialiśmy Wielki Kanion. Rzeczywiście - jest co podziwiać. Jest to zdecydowanie jeden z największych cudów natury na świecie. Miałam wrażenie, że patrzę na fototapetę! :-)

Łysiak pisze (zgadzam się z nim):
"Grand Canyon. Wstrząsająco monumentalna i fotogeniczna szczelina w Ziemi (...). Patrząc na tę złotawo-rudą z dodatkiem fioletu mega-szparę, postrzępioną przez wiatr, wyżłobioną przez czas, rzeźbioną przez deszcz, czuje się majestat natury tak jak maleńki robak czuje nasz but. Nie do opisania."


A teraz co nieco z przewodnika:
"Ma 349 km długości, od 6 do 29 km szerokości i 1500 m głębokości (...). Za głębokość kanionu odpowiada rzeka Kolorado, która 4 mln lat temu zmieniła bieg, ale jego szerokość i powstałe formy skalne są dziełem jeszcze potężniejszych sił. Wiatry wiejące w kanionie powodują stopniową, lecz nieustanną erozję wapienia i piaskowca, a padające deszcze żłobią w miękkiej skale głębokie wąwozy. Jednak najpotężniejszą siłą jest lód. Woda z opadów deszczu i śniegu wnika w szczeliny skalne. Gdy zamarza, rozsadza skałę. Miększe warstwy erodują, tworząc pochyłe zbocza skarpy, a twardsze skały opierają się erozji, pozostając jako pionowe czoła."

Podobno co roku Kanion zwiedza ponad 4 mln turystów. Rzeczywiście - są tam tłumy ludzi, jednak trzeba przyznać, że wszystko jest świetnie zorganizowane. My wybraliśmy (spośród wielu różnych opcji) jazdę autobusem. Wysiadało się na pewnych przystankach, a potem wsiadało i jechało dalej. Tak więc każdy może zobaczyć Kanion - nawet ludzie na wózkach, malutkie dzieci. Żaden problem. Zaplecze turystyczne - jak zwykle świetne: woda do picia, toalety, sklepy z pamiątkami itp. itd. Wszystko, byle tylko ułatwić człowiekowi życie. Za to lubię Amerykę:-)

wtorek, 2 sierpnia 2011

Monument Valley

Jesteśmy w mieście Flagstaff, w stanie Arizona. Jest to nasz kolejny przystanek w drodze do Wielkiego Kanionu i Las Vegas. Już jutro osiągniemy oba te cele.
Flagstaff jest - w przeciwieństwie do wczorajszego Farmington - bardzo ładnym miastem, pełnym drzew i zieleni, zupełnie jak nie w pustynnej Arizonie! Oczywiście otoczone pięknymi górami... I - co ciekawe - zorientowaliśmy się, że tu jest znów inna strefa czasowa (odejmijcie 9 godzin od czasu "polskiego").

Dziś atrakcją dnia była Monument Valley, czyli "monumentalna dolina" ze słynnymi ostańcami, która leży na granicy stanów: Utah i Arizona.

Fragment z przewodnika:

"Każdy z pewnością choć raz widział dolinę Monument Valley, mimo że prawdopodobnie nie zdawał sobie spawy z tego, że właśnie tak się nazywa. Ten krajobraz rodem z innej planety od wielu lat fascynował ludzi i stał się tłem niezliczonej liczby reklam i filmów.

Monument Valley to ogromna, płaska równina ozdobiona naturalnymi blokami z piaskowca. 27-kilometrowa polna droga tworzy pętlę wijącą się pomiędzy tymi płasko ściętymi wzgórzami, które mają ponad 300 m wysokości.

W dolinie od wieków mieszkali ludzie. W parku znajduje się ponad sto stanowisk archeologicznych, ruin i skalnych napisów starożytnej kultury Anasazi, które datuje się na lata przed 1300. Indianie Navajo żyli w dolinie od pokoleń, wypasając owce pośród krzaków bylicy. Obecnie pozostało tu kilkanaście indiańskich rodzin, których członkowie kontynuując to zajęcie".

Przez Monument Valley jechaliśmy samochodem specjalnie wytyczoną trasą. Nasz jeep spisał się na medal, chociaż tłukło niemiłosiernie, nie wspominając o "czerwonej zadymie", która powstawała z piachu. Jednak trzeba przyznać - świetna przygoda :-)

Ciekawostka: mimo że to taka pustynia, udało nam się spostrzec pieska preriowego, który przebiegł nam drogę. Świat jest pełen niespodzianek! :)

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

1) Santa Fe - co to za miasto? 2) Indiańskie puebla 3) Farmington, Nowy Meksyk

A teraz czas na trochę wiadomości z naszego przewodnika:

"Santa Fe to najstarsza stolica stanowa w Ameryce Północnej. Została założona przez hiszpańskiego konkwistadora Don Pedro de Peraltę, który ustanowił tu kolonię w 1610 roku. Po powstaniu Indian Pueblo przeciwko hiszpańskim kolonizatorom w 1680 roku kolonia opustoszała, ale z czasem ponownie przeszła w ręce Hiszpanów. Po uzyskaniu niepodległości przez Meksyk w 1821 roku Szlakiem Santa Fe docierali tu handlarze i osadnicy z Missouri.

Piękne miasto na wysokim płaskowyżu otaczają góry. W jego sercu znajduje się plac, od którego należy rozpocząć zwiedzanie. Dzisiaj pod podcieniami Palace of the Governors mieści się targ z wyrobami Indian".

Miasto jest naprawdę wyjątkowo piękne. Budynki wyglądają jak zrobione z plasteliny :) Są w kolorze otaczających je gór - róż, beż, nie wiem, jak określić ten kolor. Mieszkańcy o urodzie prawdziwych Indian.

Mieliśmy szczęście, bo załapaliśmy się na paradę - witano jakiegoś weterana. Ludzie stali z flagami, bili brawo, mieli transparenty z napisami "We love you" itp. Sam weteran jechał na takim "wozie", a przed nim szli mundurowi, a nawet....jacyś panowie w spódniczkach - chyba Szkoci, w dodatku grali na dudach :) Za nim mnóstwo samochodów, motorów z flagami... Jednym słowem - Ameryka!

W Santa Fe znajduje się Kaplica Loretańska - byliśmy blisko niej, ale ponieważ płaciło się za wstęp, odpuściliśmy i nie weszliśmy do środka. I to był nasz błąd. Dopiero później zorientowaliśmy się, że w tej to kaplicy znajdują się słynne schody, którymi nie tak dawno się fascynowałam.
Rzecz w tym, że są one zbudowane w sposób cudowny. Legenda głosi, że zbudował je sam św. Józef. Faktem jest, że nie mają w sobie ani jednego gwoździa, trzymają się w powietrzu nie wiadomo jak, a drewna, z którego powstały, nie ma w całym Nowym Meksyku.
Do tej pory nie możemy sobie darować, że pożałowaliśmy tych paru dolarów :-(

Więcej informacji o schodach można znaleźć tutaj (polecam!): http://www.dobrypasterz.pl/archiwumwyd.php?w=250&d=art&art=4662

Byliśmy też w indiańskich pueblach - podobne domki do tych w Santa Fe. Wciąż ta "plastelina" :) Cudny widok. W dodatku te Góry Skaliste wokół... Miałam też okazję zobaczyć tam prawdziwe...kolibry!!! :) Niezła frajda. Zlatywały się do takiego specjalnego karmnika.

Jesteśmy teraz w Farmington, stan Nowy Meksyk. Droga z Santa Fe była piękna, wśród czerwonawych gór, nad jakimiś kanionami, jeziorami.... Gdyby nie smród skunksów, który potrafi ciągnąć się dobrą milę, byłoby fantastycznie :) Wiecie, jak to śmierdzi?!?! A propos zapachów - wczoraj, kiedy jechaliśmy przez przestrzenie Nowego Meksyku, i kiedy temperatura spadła na tyle, że jazda z otwartą szybą była przyjemnością, poczuliśmy niesamowity zapach.... Zapach tysięcy, milionów krzewów iglastych... Niesamowity i nie do opisania zapach: świeży, prawdziwy, orzeźwiający...

Wracając do Farmington - to miasto służy nam jedynie jako przystanek w drodze w stronę Wielkiego Kanionu. Dziwne to miasto. Wokół nieprzyjaźnie wyglądające skały, a miasto żyje chyba dzięki ropie. Jakoś tu smutno. Dobrze, że kelnerzy w restauracjach są tacy czarujący :)

Santa Fe, Nowy Meksyk

Wczoraj, po ciekawej mszy w El Paso i krótkiej wycieczce kolejką na szczyty gór Franklin Mountains, pojechaliśmy do Santa Fe. Po drodze byliśmy jeszcze na "Białych Wydmach" (White Sands National Monument). Znajdują się tam śnieżnobiałe wydmy - całość ma powierzchnię około 275 mil2. Niesamowity widok i uczucie, jakby się jechało przez zaspy śnieżne. Dzieci nawet zjeżdżają z tych wydm, jak z górek śniegu :) Jedna różnica - ciepło!! :)

Droga przez Nowy Meksyk była niecodzienna - ciągłe puste przestrzenie (tylko rancza z pasącym się bydłem), góry, pustkowia, góry i prosta droga - tak przez kilkaset mil... Miasteczka były bardzo rzadkim widokiem. A jak już jechaliśmy przez jakieś "cywilizowane" miejsce, to była to...ciekawa cywilizacja :) Trudno opisać:) Nie wiem, jak ludzie mogą żyć w "mieście", gdzie do najbliższego miasta jest taki szmat drogi przez pustkowia. Ameryka jest bardzo urozmaicona :)

A wiecie, co znaczy "Santa Fe"? 'Święta wiara' :-)

sobota, 30 lipca 2011

Droga do El Paso - piękna podróż przez pustynię i góry Teksasu

Dojechaliśmy do El Paso. Jest to nasz przystanek w drodze do Santa Fe w Nowym Meksyku.
El Paso to jeszcze Teksas, ale tak naprawdę czuć klimaty meksykańskie :) Tak jak w Nowym Orleanie zastanawialiśmy się, czy oprócz czarnoskórych znajdziemy tam jakichś ludzi białej rasy, tak tutaj zastanawiamy się, czy znajdziemy ich pośród Meksykanów ;-)

El Paso leży nad rzeką Rio Grande, która wyznacza granicę z Meksykiem. Nowy Meksyk (stan USA) też jest tuż tuż.


W drodze mieliśmy cudne widoki - w większości pustynia z kaktusami i małymi krzaczkami. Jak okiem sięgnąć - nic więcej. Wydawało się, że na świecie nie ma nic oprócz pustkowia... W górze latające ptaki drapieżne. Były też skały, a im bliżej El Paso, tym góry większe i większe. Potężne skały ciekawego koloru. I highway pośrodku tych gór :) Życzyłabym sobie, aby w Polsce (w bardziej cywilizowanych miejscach!) były takie drogi!!!

Zapraszam do galerii: https://picasaweb.google.com/michnianka/USA6DrogaDoELPASO#

P.S. Tu jest już strefa czasowa Mountain Zone - 8 godzin różnicy w stosunku do czasu w Polsce.

czwartek, 28 lipca 2011

Strażnicy Teksasu z Polski :)

Jesteśmy już trzeci dzień w Teksasie. Ten stan pod względem wielkości jest na 2. miejscu w USA (największa jest Alaska). Dla porównania: Teksas jest ponad 2 razy większy od Polski...
Jak wygląda? W mieście: palmy i ładnie kwitnące drzewa. Jeśli natomiast jedzie się samochodem przez Teksas, widać przede wszystkim ogromne, puste powierzchnie, pełne wyschniętej trawy, kaktusy, jakieś pojedyncze drzewa, a na niebie mnóstwo latających drapieżników. Bardzo dużo jest też pól bawełny i rancz oraz rafinerii (te miejsca są niezwykle bogate w ropę!).

Wczoraj mieliśmy okazję zwiedzać gigantyczne ranczo, bardzo znane - King Ranch. Ma ono powierzchnię 3 340 km2. Są tam: pola bawełny, olbrzymie przestrzenie z tysiącami krów lub koni, kaktusy, różne gatunki drzew, w których siedzą wielkie ilości najrozmaitszych ptaków, jeziorko, gdzie można spotkać aligatory (widzieliśmy kilka)... Słowem: niezłe urozmaicenie i niezły ogrom! Nie wyobrażam sobie, jak można to wszystko ogarnąć i tym wszystkim zarządzać. Ranczo ma bogatą historię, powstało w 1853 roku, ale nawet dziś można tam spotkać prawdziwych kowbojów.

Byliśmy też na "USS Lexington" - ogromnym lotniskowcu, który jest zamieniony na muzeum i stoi sobie tu niedaleko, przy brzegu, na Zatoce Meksykańskiej. Bardzo ciekawa wycieczka, którą kontynuować będziemy jutro, bo nie starczyło nam czasu, żeby wszystko zobaczyć (o 18:00 zamykali).

Dziś natomiast odwiedziliśmy San Antonio. Jest ono słynne przede wszystkim ze względu na klasztor El Alamo, gdzie Amerykanie walczyli o wolność (w 1836 roku) - chcieli zrzucić kuratelę Meksyku. El Alamo jest nazywane "Teksaskimi Termopilami", bo broniący wolności zginęli okrutnie. Co ciekawe, walczyli tam również Polacy! Wiem to oczywiście z "Asfaltowego saloonu" Łysiaka. Oto, co pisze:

"(...) bo czy jest w ogóle możliwe, by Polaków zabrakło gdzieś, gdzie się walczy o niepodległość? Było to kilku oficerów artylerii Królestwa Polskiego, pod dowództwem Napoleona Dembickiego. Po upadku Powstania Listopadowego wyemigrowali za ocean i usłyszeli, że ktoś walczy o swoją wolność. Więcej im nie było trzeba, natomiast obrońcom El Alamo potrzeba było fachowców do obsługi dział, więc chłopaków znad Wisły przyjęto z otwartymi ramionami".

Od siebie mogę powiedzieć, że na tablicach z nazwiskami poległych, szukaliśmy nazwisk polskich. Nie znaleźliśmy ani jednego... Szkoda.

W odległości ok. godziny drogi od San Antonio znajdują się ciekawe dla nas - jako Polaków - miejsca. Wiecie, jakie noszą nazwy? "Cestohowa", "Kosciusko", "Panna Maria". Nie bez powodu. Na tych to pustych przestrzeniach osiedlili się w XIX wieku Polacy, a dokładniej Ślązacy (pozdrawiam wszystkich ze Śląska :)). Oto, co wyczytałam na stronie http://www.franciszkanie.pl/news.php?id=6066:

"Zimą, na przełomie 1854 i 1855 roku, po dwumiesięcznej podróży morskiej, do Teksasu przybyła grupa kilkuset Ślązaków, z rodzinnej miejscowości o. Moczygemby. Oni pierwsi zapoczątkowali osadnictwo Polaków na kontynencie amerykańskim. (...) Osadę, w której się osiedlili się, o. Moczygemba nazwał po polsku Panna Maria. Tam także wkrótce powstała pierwsza w USA polska szkoła. Franciszkanin zbudował tam pierwszy na ziemi amerykańskiej polski kościół pw. Niepokalanego Poczęcia NMP i założył pierwszą polską parafię, do dziś istniejącą. (...) Przez kolejne trzy lata do Teksasu przybywały nowe grupy kolonizatorów z Polski. Powstawały nowe osady, których nazwy przypominały, że mieszkają w nich imigranci z Polski: St. Hedwig, Dobrowolski, Kosciusko, Cestohova, Warsaw, Pulaski oraz inne".

Dziwne, ale ciekawe wrażenie - zobaczyć na środku pustkowia kościół przypominający te z Polski, polską flagę powiewającą obok flagi Teksasu, polskie nazwiska wyryte na tablicach... Kawałek Ojczyzny w Teksasie. Ale, co też oni, ci nasi Polacy, musieli przejść...:

"Początki osiedlania się były dla Polaków niezmiernie trudne. Imigranci musieli zaczynać "od zera", żyli w szałasach, ziemiankach lub pod gołym niebem, karczując teren i walcząc z dziką zwierzyną. Z powodu nieznajomości języka i zwyczajów byli szykanowani przez mieszkańców Ameryki. Musieli odpierać napady dzikich band, rewolwerowców oraz Indian. Zastała ich wojna secesyjna."

I taki to Teksas.

A, jeśli ktoś oglądał "Strażnika Teksasu", to średnio co 3 samochód tutaj to pick-up podobny do tego, jakim jeździł Chuck Norris :)

poniedziałek, 25 lipca 2011

Ale jazz - jesteśmy w Nowym Orleanie!!!!

Nowy Orlean przywitał nas deszczem. Ale co z tego, skoro jest tak piękny, że na pogodę mało zwraca się uwagę?! Jak to napisał Waldemar Łysiak w "Asfaltowym saloonie" - dzień spędzony w Nowym Orleanie, to "dzień starych murów". Oddam mu na chwilę głos, myślę, że to najlepiej przekaże to, co tu widzieliśmy:

"W Nowym Orleanie istnieje dzielnica o nazwie Vieux Carré (Stary Czworobok, Stary Kwadrat), zwana też Dzielnicą Francuską - sławna nowoorleańska starówka, przedmiot moich wieloletnich marzeń. Jest to w rzeczywistości regularny prostokąt, pocięty - jak klasyczne miasta średniowiecza - siatką idealnie do siebie prostopadłych ulic o francuskich nazwach (Toulouse, Chartres, Bourbon, Conti, Bienville, Dauphine etc) i oparty o Missisipi. Zjeżdżamy tu w dół z highwayu przecinającego miasto i z miejsca zanurzamy się w gęste skupisko najczarowniejszej architektury świata, francusko-hiszpańskiej, o jedynym w swoim rodzaju europejsko-kolonialno-fanstastycznym stylu, którego cechą charakterystyczną są bajecznie bogate, białe i czarne balkony, iskrzące się od misternych wyrobów kowalskich, arabesek i żelaznych deseni, ażurowych balustrad i smukłych jak pręty kolumienek. Zwą te jedno-, dwu- lub trzypiętrowe fasady z wyrafinowanymi oknami i owiniętymi wokół balkonami, pełne głębokich światłocieni, krat, łuków i zakamarków: "kolonialnymi". Vieux Carré - kołyska Nowego Orleanu, zaczęło się rodzić w drugiej dekadzie XVIII wieku z inicjatywy kilku przedsiębiorczych Francuzów".


Vieux Carré - zwane tutaj "French Quarter" - zachwyciło nas. Taki kawałek Europy w Ameryce (nasuwa się myśl: "To, co piękne jest z Europy :)). Jest naprawdę śliczne - trochę francuskie, trochę jak ze starego serialu "Zorro" :) Udało nam się odnaleźć murzynów grających stary jazz (choć przed zmrokiem nie było to łatwe) i zjeść tradycyjne tutejsze ciastko - beignet (w słynnej "Café du Monde") - które było gorące, pyszne! Trochę jak nasze "oponki".

Przechadzaliśmy się także French Market - to coś jak nasze Sukiennice. Stragany, przy których sprzedają pamiątki. Stamtąd poszliśmy nad rzekę Missisipi. Zacumowany był tam stary "tylnokołowiec" "Natchez", który powstał w 1927 roku! Pamiętacie książkę o Hucku Finnie? On właśnie na takim pływał :) "Natchez" sprawił nam niespodziankę, bowiem nagle zaczął....gwizdać! :) Wygwizdywać muzykę! :) Widać było takie piszczałki, z których wydobywała się para, a razem z nią różne jazzowe melodie. Okazało się, że jest tam zainstalowany taki instrument klawiszowy, na którym gra pewna starsza pani, a słychać to na cały Nowy Orelan :) Niesamowita atrakcja!

Bourbon Street - to chyba najbardziej znana ulica Nowego Orleanu. Klimat nie tylko jazzowy. Istna mieszanina: jazzowe kluby, piękne kamieniczki, ale także bary tylko dla gejów, spelunki, kluby ze striptizem, sklepy z laleczkami voodoo. Tu ciekawostka: Marie Laveau, żyjąca w Nowym Orleanie w XVIII/XIX w., zwana "królową voodoo" (a więc religii przywiezionej z Afryki), wykorzystywała w obrzędach voodoo elementy religii katolickiej...:/ No cóż, nie wiem, czy Nowy Orlean ma ciągle z voodoo do czynienia (mam naiwną nadzieję, że nie), ale jedno wiem na pewno - na "laleczkach" robi niezły biznes.

Pod koniec naszej wyprawy "na miasto" udało nam się wstąpić do "New Orleans Musical Legends Park", gdzie mogliśmy usłyszeć stary jazz. Posłuchać "What a wonderful world" Louisa Armstronga w Nowym Orleanie - bezcenne...

niedziela, 24 lipca 2011

Destin, Florida żegna nas :)

Floryda pożegnała nas pięknym dniem. Rano byliśmy na mszy - na szczęście, wśród miliona innych kościołów, udało nam się odnaleźć katolicki :) Klimat w kościele - amerykański, sympatyczny. Wszyscy się do siebie uśmiechają, witają, pytają, "Skąd jesteś?" W czasie kazania z 10 dowcipów (co najmniej) :)

Ogólnie rzecz biorąc - na mszy było zupełnie inaczej niż w Polsce, a jednak....tak samo :) Ciekawe uczucie.

Udało nam się znaleźć też prześliczną plażę. Wprawdzie płaciło się za nią 6 dolarów, ale warto było. Cudowny widok i mało ludzi.

Dziś odwiedziliśmy również kolejne miejsce, w którym 4 lata temu pracował Piotrek - Stinky's Fish Camp. Pyszna jedzenie tam dają.

Podsumowując - Floryda jest piękna, uwielbiam Zatokę Meksykańską!!! Uwielbiam ten kolor wody i ten kolor piasku. W dodatku ta roślinność - różowo okwiecone drzewa, miliony palm, kaktusy.... Egzotycznie! :)


A jutro Nowy Orlean.

sobota, 23 lipca 2011

czwartek, 21 lipca 2011

Wyglądam młodo :)

Czy wiecie, że przed wejściem do każdej knajpy w USA muszę pokazywać swoje "ID", czyli dowód, że mam 21 lat?? :) To miłe, że biorą mnie za co najmniej 5 lat młodszą niż jestem w rzeczywistości....
 
I tak jeszcze z całkiem innej beczki - w Nashville nie ma żadnych komarów!!!! :)

Nasz rytm dnia w Nashville

Jak wygląda nasz dzień w Nashville?

Wstajemy przed 9:00, żeby pójść na hotelowe śniadanie - niezła wyżerka, jesz ile chcesz. Szkoda, że nie mają tu, w USA, normalnego chleba i bułek :-( Wszystko jakieś takie...sztuczne. Chociaż zdarzy się jakaś smakowita rzecz (np. ciepłe ciasteczka cynamonowe:)).

Potem idziemy na kąpiele słoneczne i kąpiele w basenie - smażymy się  w ok. 35 stopniowym upale, chociaż muszę przyznać, że słońce opala nas "spokojnie" - jeszcze nie jesteśmy czerwoni ani brązowi (choć mam nadzieję, że to tylko kwestia czasu - może w końcu w tym roku będę po wakacjach prawdziwie opalona??:))

Następnie jedziemy na jakiś obiadek. Dziś znaleźliśmy genialną knajpę - znowu mogliśmy rzucać skorupki z orzeszków na podłogę i znowu dostaliśmy napoje w słoikach :-) Jedzenie było przepyszne i w dodatku nie bardzo drogie.

Ok. 19:00 budzimy się z popołudniowej drzemki, żeby ruszyć na Broadway do knajp z muzyką na żywo. Wędrujemy od jednej do drugiej, w poszukiwaniu muzyki, która najbardziej nam odpowiada. Chyba najbardziej lubimy stare country - Johnny Cash to nr 1. Sączymy piwko (które nota bene w USA jest jakąś "oranżadką" - trudno orzec, ile w nim %, ale z pewnością niewiele) i kołyszemy się w takt amerykańskich piosenek. Jesteśmy tu chyba jedynymi Polakami, więc gdy się okazuje, skąd jesteśmy, patrzą na nas z podziwem, mówiąc: "It's far away!" :)

Dziś byliśmy w okolicach Grand Ole Opry House (to dość daleko od centrum), żeby zrobić sobie pamiątkowe zdjęcia. Przy okazji zakupiliśmy świetną płytę Elvisa, na której śpiewa piosenki country - mało znane, ale cudowne. On naprawdę zasłużył na miano "króla" :)

Zdjęcia z Nashville

Zdjęcia z Nashville można oglądać w tym folderze: https://picasaweb.google.com/michnianka/USA2Nashville

środa, 20 lipca 2011

Nashville a Elvis Presley

Musicie wiedzieć, że "król rock 'n' rolla", wielki Elvis Presley, był poważnie związany z Nashville, gdzie obecnie przebywam :) To tutaj stawiał swoje pierwsze kroki, właśnie na scenie Grand Ole Opry, o której pisałam wczoraj. To tutaj - zdaje się - dokonał swojego pierwszego nagrania.

Tak czy siak - widać tutaj kult króla. Jego podobizny, zdjęcia, płyty, figurki itp. itd. można spotkać co krok, zwłaszcza na Broadway.

Nota bene, Memphis, gdzie zmarł, znajduje się w tym samym stanie, co Nashville (Tennessee).

Nashville: Grand Ole Opry i knajpy na Broadway

Do Nashville jechało się fantastycznie. Jeep spisał się na medal.
Po drodze zjedliśmy żarcie z KFC we własnej ojczyźnie tej sieci, tj. w stanie Kentucky (uwierzycie, że jadłam to żarcie pierwszy raz w życiu??:)) Dla tych, którzy nie wiedzą: KFC = Kentucky Fried Chicken.

A teraz dygresja. W trasie widziałam coś ciekawego - po jednej stronie drogi sklep "dla dorosłych", zaś po drugiej stronie (naprzeciwko) wielki bilboard z przykazaniami Bożymi, a z drugiej strony z napisem "Hell is real"
Ciekawa rzecz. W Polsce pewnie nie zaistniałaby taka sytuacja. I nie chodzi mi tylko o to, że Polacy, w przeciwieństwie do Amerykanów, nie mają we krwi reklamowania Jezusa ani Bożych przykazań. Chodzi o to, że u nas to pierwsze (sklep) pewnie by powstało - a jakże, przecież liczy się wolność! To drugie jednak (napis "Piekło istnieje naprawdę") na pewno nie mogłoby stać obok sklepu, bo przecież liczy się tolerancja... Ech... Ale nie o tym mój blog.

Byliśmy dziś (a właściwie wczoraj) w Grand Ole Opry - znajduje się tam najsłynniejsza scena muzyki country na świecie. W środku pełen luksus - mimo powodzi, która w 2010 roku dotknęła Nashville.
Uczestniczyliśmy w koncercie, który właściwie trzeba by nazwać "show". Śpiewało kilku świetnych wykonawców, ale zaledwie po 3 piosenki - szło to na żywo w radiu (i chyba w tv internetowej), więc czas był skrupulatnie wyliczony - żadnych bisów itp. Trochę sztucznie. Ale śpiewali baaaardzo fajnie. Prawdziwe country w prawdziwym Nashville :)

Mieliśmy okazję być w tłumie amerykańskiego audytorium. Było to dość zabawne odczucie, zwłaszcza, kiedy ze sceny sypały się dowcipy, a ludzie wprost ryczeli ze śmiechu. Dowcipy nie zawsze wydawały nam się śmieszne, ale zazwyczaj niewiele rozumieliśmy z tennessee'owskiej mowy, więc śmialiśmy się z całej sytuacji, a potem śmialiśmy się ze swojego śmiechu (znacie to uczucie, hm?? :)) głupawka na całego). Czasem zastanawiałam się nawet, czy ten śmiech nie jest puszczony z głośników - jak np. w niektórych sitcomach, ale oni chyba rzeczywiście ryczą z byle czego :) Folklor :)

Potem wybraliśmy się na ul. Broadway (jak widać na "Broadwayu" vel na ul. Szerokiej lubią się dziać ciekawe rzeczy w różnych miastach:)). Na części tej ulicy znajduje się kilka knajp, w których dzień w dzień grają na żywo country. Świetna sprawa - poziom tych zespołów jest naprawdę imponujący. Ale chyba najważniejsze jest to, że ci ludzie - grając - są w siódmym niebie :) W niektórych miejscach zabawa na całego - tańczenie na barze i takie tam klimaty... Jutro mamy zamiar bliżej się temu przyglądnąć :)

Ale, uwaga! Niespodzianka. Nie grają tu tylko country. W jednej z knajp usłyszeliśmy facetów z lokami na głowie, grających muzykę lat 50. REWELACJA!!! Zwłaszcza pan basista, który był podobny do Jima Carrey'a (no, troszkę przystojniejszy :)) i podobnie się zachowywał. Potrafił nawet wspiąć się na swój własny kontrabas i w takiej pozycji grać :) Trudno to wytłumaczyć, ale, uwierzcie, jest to możliwe :) Do tego potrzebne jest chyba tylko ADHD :)

A jutro pewnie skuszę się, żeby założyć swój kowbojski kapelusz.

poniedziałek, 18 lipca 2011

Jeep Grand Cherokee 4x4

Dziś wypożyczyliśmy autko na naszą wyprawę. Pachnie nowością, a siedzi się w nim cudownie :) Takim autem można zjeździć cały świaaaat....:)


Jutro zaczynamy. W końcu tytuł tego bloga będzie pasował do naszych przygód: "Asfaltowy saloon" to książka Waldemara Łysiaka, która towarzyszy mi w podróży. Opowiada ona o wyprawie autora i jego kumpla w latach 70., podczas której zwiedzali różne zakątki USA. W niektórych tych zakątkach będziemy.
Jest tylko pewna różnica - oni jeździli starym "junkiem". He he he.....:D


Jutro przystanek nr 1 - Nashville, stan Tennessee. Stolica muzyki country. Coś, co tygryski lubią najbardziej :) Jak będzie dostęp do internetu to dam znać, co tam w Nashville słychać. Chociaż podejrzewam, co....COUNTRY!!!


Kto nie lubi prawdziwego amerykańskiego country, nie wie co traci :P

niedziela, 17 lipca 2011

Nowy folder ze zdjęciami.

Zapraszam też do albumu "Fauna i flora USA" - będę tam sukcesywnie dodawać zdjęcia ciekawych zwierzów i roślin, których u nas w Polsce nie ma. Ciągle czekam na ujrzenie "kardynała" - takiego ślicznego czerwonego ptaszka, którego jak na razie znam tylko z opowiadań.

https://picasaweb.google.com/m​ichnianka/FaunaFloraIAdneWidoc​zkiWUSA 
P.S. Czy wiecie, że w tej knajpie jazzowej, w której byliśmy, bywał także Frank Sinatra?!??! Bajer! :) Może siedział na tym samym krześle, co ja???

Devil's Lake (Diabelskie Jezioro) w stanie Wisconsin.

17 lipca, niedziela

Dziś wybraliśmy się do stanu Wisconsin, nad jezioro o nazwie pełnej grozy - Devil's Lake. Zaś nazwa okolicznej miejscowości nie ma w sobie grozy ani krztyny: Baraboo :) Jak twierdzą chicagowianie - "To tu, niedaleko od Chicago". Jak bardzo "niedaleko"? Podróż w jedną stronę zajęła nam ok. 3 godzin :-) Tak właśnie zmienia się perspektywa, kiedy mieszka się w kraju wielkim jak USA.

Stan Wisconsin zrobił na nas bardzo pozytywne wrażenie - pagórki (zdaje się, że ich nazwa to Cascade Mountain), przestrzeń, charakterystyczne czerwone domki z charakterystycznymi dachami oraz wielkie pola kukurydzy. Sympatycznie.
A jezioro - przecudowne. Pagórki z kamieniami jak w Górach Świętokrzyskich. Piękne widoki. Tylko upał niemiłosierny. Po szybkim pikniku na trawce z chęcią wracaliśmy do klimatyzowanego samochodu. Bez tego prawie 40-stopniowy upał byłby nie do wytrzymania.

Piotrek znalazł jeszcze jedną atrakcję w tamtejszych okolicach, mianowicie Mid-Continent Railway Museum, czyli muzeum "ciopągów" i "ciufć". Stwierdziliśmy właśnie, że wspomniana nazwa "Baraboo" pochodzi zapewne od "Para buch!" :D

Poczuliśmy się, jakbyśmy przenieśli się w czasie do XIX wieku, do miasteczka, w którym leczyła doktor Quinn :) Stare lokomotywy, wagony, poczekalnie... Wszystkie pięknie odnowione, a w środku wagonów - trzeba przyznać - standard znacznie wyższy niż wnętrza pociągów naszych kochanych PKP.

Dla zainteresowanych: http://www.midcontinent.org/

I taka końcowa myśl - Ameryka to nie tylko wieżowce i miasta, ale piękne wioseczki, małe miasteczka z uroczymi kościółkami i - wszędzie - pięknie wykoszoną trawą oraz flagą USA :) Nad głowami szybujące orły, gdzieniegdzie ostre serpentyny jak Bieszczadach, a jak sięgnąć wzrokiem - pagórki i pola. God bless America! :)

sobota, 16 lipca 2011

Grillo-ognisko polonijne

Polska gościnność nie zawodzi nawet w Chicago. Ale te biesiadne polskie piosenki śpiewane przy ognisku brzmią tu jakoś inaczej...

Planetarium.

16 lipca, sobota

Dziś byliśmy w chicagowskim planetarium. Było OK, oprócz oglądania gwiazd, mnóstwo różnych zabawek: teleskopy, animacje, ubrania astronautów, modele planet, zdjęcia gwiazd i wiele wiele innych. Zastanawialiśmy się, czy nie pójść jeszcze do pobliskiego wielkiego akwarium, ale kiedy zobaczyliśmy OGROMNĄ kolejkę - zrezygnowaliśmy.

A Dziś w Chicago ogromny upał, dobrze, że przyjemnie wieje od jeziora.

Knajpa jazzowa.

16 lipca, sobota

Wczoraj wieczorem mielismy okazje byc w knajpie jazzowej, w ktorej podobno bardzo czesto bywal slynny Al Capone, spotykal sie tam ze swoimi mafijnymi ludzmi. Co wiecej, ponoc gdy slychac bylo, ze jedzie policja, uciekali przez specjalnie zrobiony korytarz pod barem :)

Rzeczywiscie, klimat w srodku niesamowity. Na scenie jazzowe murzynskie dziadki - niezle dawali czadu.... Ma sie ochote powiedziec, ze "czuli bluesa" ;-) Kelnerka - pani pod 50-tke z fryzura i okularami jak z lat 50. Po prostu przeslodka :)

Najwyrazniej bywaja tam prawdziwi jazzowi koneserzy (bynajmniej nie mam na mysli nas ;-)). W czasie koncertu totalna cisza, nikt nic nie mowil. Oni nie grali "do kotleta", to my pilismy piwo do ich grania. Pani obok przesiedziala z godzine z zamknietymi oczami i usmiechem na twarzy, jakby miala "odlot" :)
No coz, ja za jazzem nie przepadam, ale tez troche sie wciagnelam... :)

Ciekawe byly "restrooms" (czyli WC, nigdy "toilet"!). Male drzwiczki i popisane sciany (poczulam sie jak w Polsce...?)

piątek, 15 lipca 2011

Chicago - zwiedzanie downtown

Dziś rzuciliśmy się na głęboką wodę - no, może nie w sensie dosłownym, nie wskakiwaliśmy do rzeki Chicago ani do Jeziora Michigan, ale "puściliśmy się na miasto" samotnie, tzn. we dwójkę.

Wywiezieni do Downtown samochodem (przez nową znajomą i jej całkiem sympatycznego boyfrienda), zaczęliśmy zwiedzanie od "Searsa", czyli najwyższego budynku w Chicago (a także najwyższego w USA), który oficjalnie nazywa się "Willis Tower" (poprzednio "Sears Tower").

Oczekiwanie w kolejce do zobaczenia Chicago z góry zajęło nam ok. godziny, ale w międzyczasie wyświetlono nam film, z którego - na szczęście i w końcu - zrozumiałam większość :)

Tu taka dygresja: w czasie tego filmu, w którym, oprócz historii dotyczącej Willis Tower, wychwalano pod niebiosa architektów tych wszystkich wieżowców, pomyślałam sobie o naszych europejskich katedrach, kościołach i innych budowlach.... (I w tym momencie chyba na moich ustach zagościł uśmiech politowania...:)) No, ale cóż, liczy się promocja :)

Na Willis Tower wyjechaliśmy windą, of course (104 piętra). Widoki z góry były całkiem w porządku, ale jakoś mnie nie zachwyciły. Jednak to, co było widać z samolotu zdecydowanie bardziej zapierało dech w piersiach :)
Atrakcją były natomiast takie "balkoniki", które w całości zrobione były z szyb - także pod nogami była szyba. Myślałam, że lęk wysokości nie pozwoli mi tam wejść, ale jednak się skusiłam :) Ale kiedy popatrzyłam w dół....ręce zaczęły mi się trząść i szybko stamtąd....spadałam :D (znów - nie w sensie dosłownym).

Do atrakcji zaliczyć można jeszcze "fasolkę" - rzeźbę o nazwie "Cloud Gate", która stoi w Millenium Park - ma ona ciekawy kształt (właśnie jak fasola), a w dodatku można w niej zobaczyć swoje dziwaczne odbicie.

Piotrek był zainteresowany miejscami związanymi z finansami: Chicago Board of Trade, Federal Reserve Bank of Chicago.... Dla mnie większą frajdą było cyknięcie foty z panami policjantami, którzy byli bardzo mili i na zdjęciu uśmiechają się jak prawdziwi panowie policjanci z Ameryki :)

Zaliczyliśmy także miejsce, gdzie znajduje się teatr, a kolorowy napis CHICAGO kojarzy się z musicalem o tym samym tytule. No i jeszcze rzeźba Picassa na Daley Plaza.

Do domu wróciliśmy CTA (Chicago Transit Authority) - najpierw Blue Line - takim metrem, które wyjeżdża na powierzchnię :) A potem autobusem, w którym - żeby dać znać o tym, że chce się wysiąść, trzeba pociągnąć za sznurek przewieszony nad siedzeniami :) Ameryka, hm? :)
Nie było łatwo rozpoznać przystanek (jak Piotrek zauważył - wszystkie skrzyżowania i ulice są do siebie bardzo podobne), a tu jeszcze stres - trzeba pociągnąć odpowiednio wcześniej :) Ale daliśmy radę. A tak naprawdę - pociągnęła inna pani, która też tam wysiadała :P

czwartek, 14 lipca 2011

Navy Pier i rejs statkiem.

Dzisiaj byliśmy na Navy Pier -słynnym molo na Jeziorze Michigan. Tam oczywiście moc atrakcji - od Diabelskiego Młynu po karaoke. Bardzo ładny widok na Jezioro i Downtown.

Wieczorem czekał nas rejs po rzece Chicago, której bieg został odwrócony jeszcze w XIX wieku. Wszelkie ścieki spływały do jeziora, z którego czerpano wodę, stąd wzięły się jakieś zarazy, choroby... No i w końcu wpadli na pomysł, żeby rzekę skierować w drugą stronę :) I dali radę :) Płynąc rzeką, spoglądaliśmy na wielkie wieżowce, a także na najwyższy budynek w USA, potocznie zwany "Sears" (jutro chyba tam będziemy). Ciekawe wrażenie. O zachodzie słońca wypłynęliśmy na Jezioro Michigan. Kiedy wracaliśmy z powrotem na rzekę, w Downtown (tych wieżowcach) zapalały się już światła i zaczynały być fantastycznie oświetlone. Chicago nocą jest cudne (no i ten księżyc - chyba w pełni...)

Chicago w ogóle jest "swoiście piękne" :) Bo inaczej piękne niż np. Kraków... Ale jednak ma coś w sobie...

Zapraszam do galerii :)

I jeszcze tematyczna nuta:) : http://afit.wrzuta.pl/audio/8H1q0dDHWYL/blues_brothers_-_sweet_home_chicago

Zdjęcia.

Można nas też śledzić w ten sposób:  https://picasaweb.google.com/michnianka/WielkaWyprawaDoUSA

środa, 13 lipca 2011

Michigan City

Plaża w Michigan City, nad Jeziorem Michigan, stan Indiana.

Piękna pogoda, ale jezioro wzburzone, fale jak na morzu, z resztą...to jezioro w ogóle wygląda jak morze...
Ciocia Wikipedia mówi, że to "największe słodkowodne jezioro USA, trzecie co do wielkości w kompleksie pięciu Wielkich Jezior Ameryki Północnej i jedyne z nich leżące całkowicie na obszarze USA."

A potem WIELKA margarita ku czci naszej siostry Małgorzaty (w dniu jej imienin) i knajpa, w której skorupki z orzeszków rzuca się na podłogę :) Pani kelnerka totalnie wyluzowana z amerykańskim uśmiechem na ustach, który już zdążyłam polubić.

wtorek, 12 lipca 2011

Chicago wita nas.

Lot byl super. Nie moge wyjsc z podziwu, jak duzo wody jest na naszej planecie :) I jak wielka jest Ziemia :) Niezapomniane wrazenie: zobaczenie jak na dloni granic miedzy kontynentem a oceanem. Taki globus w oryginalnej wielkosci :)

A pierwsza mysl na amerykanskiej ziemi? Jakos nie czuc obcosci :) Ten swiat - mimo ze tak daleki - jest nam znany chocby z filmow, no i jezyk tez calkiem zrozumialy :) Polacy tez sa. Tak wiec prawie jak w domu. Tylko te cykady za oknem (jakis dziwnie elektroniczny dzwiek, jak alarm :/), biegajace po trawie dzikie kroliki i szare wiewiorki sugeruja, ze chyba jednak daleko do naszej slowianskiej ziemi.

poniedziałek, 11 lipca 2011

Włóczykijem być.

Ktoś kiedyś powiedział, że podróż nie zaczyna się w dniu, w którym się wyrusza, ale o wiele wcześniej... (to chyba był Włóczykij z "Opowiadań z Doliny Muminków"). Miał rację. Walizki spakowane, paszport przygotowany, buty wyczyszczone, a myśl ucieka już w niebieskie przestworza. Lekkie podenerwowanie łączy się z nieodpartym wrażeniem, że, począwszy od jutra, czeka nas ekscytujący miesiąc.

"Przygoda, przygoda, każdej chwili szkooooda!" :-) Oto piosenka na dziś: http://w589.wrzuta.pl/audio/4yx4ceQhLhT/do_przerwy_0-1