piątek, 5 sierpnia 2011

Las Vegas - zielone stoły, na których pasą się barany

"Kiedyś były tu zielone łąki (po hiszpańsku "las vegas") dryfujące w bezmiarze spalonego stepu. Nie ma ich już. Zastąpiły je setki zielonych stołów, na których miliony baranów pasą się nadzieją wygranej, a pastuchy w czarnych garnituach i nieskazitelnie białych koszulach strzygą te stada dniem i nocą, bez wytchnienia. (...)
To właśnie mormoni (...) przemienili w roku 1854 dzikie koczowisko w małą osadę zwaną Oazą Vegas. Przez cały XIX wiek i pierwsze lata XX wieku ta pustynna dziura, nie mająca ambicji stania się miastem, była perłą w stercie oldwestowego gnoju - dzięki obecności mormonów jednym cichym i bogobojnym miejscem w kloacznym cesarstwie bezprawia, w którym królowały colty i zboczeńcy pokroju Billy the Kida. Jest paradoksem historii USA, że właśnie ta enklawa praworządności i ciszy przemieniła się w orgiastyczną stolicę hazardu.
Ta metamorfoza była wszakże w zgodzie z logiką terminologiczną (jak powiadają złośliwi jankesi: "mormon" to skrót od "more money" - więcej forsy) i z prawem, albowiem w roku 1931 władze Nevady (po zmianie granic stanów w roku 1869 Las Vegas, do tej por należące do Arizony, znalazło się w stanie Nevada), widząc, że niczym innym nie przyciągną ludzi na teren tego stanu, który jest od krańca do krańca nieurodzajną pustynią, jako jedyne w USA zalegalizowały hazard na swoim terytorium."

W. Łysiak, "Asfaltowy saloon"

A teraz trochę moich spostrzeżeń.

Las Vegas - miasto otoczone pięknymi górami, ale położone na pustyni, z suchym, pustynnym klimatem i temperaturą prawie nie do wytrzymania (ok. 46 stopni Celsjusza). "Miasto uciechy", gdzie "wszystko można móc": można się ożenić w 5 minut (co krok cukierkowe "kaplice ślubne"...okropność), ale i rozwieść w 5 minut.

Każdy hotel ma swoje kasyno - nie są to jakieś kasyna elitarne (jak sobie wyobrażałam), ale kasyna dla każdego. Wszędzie możesz wejść i zagrać. Stosują tu niezłe chwyty, na przykład: jeśli chcesz się "zarejestrować" w hotelu, musisz przejść przez kasyno (recepcja nigdy nie jest przy wejściu). Kiedy weszłam do naszego hotelu, to oniemiałam: mnóstwo automatów do gier, migających milionami świateł, grających milionami dźwięków, a przy nich ludzie tępo wpatrzeni w jakieś obrazki i cyferki, głupawo naciskający guziczki. Bardzo wielu staruszków - niektórzy ledwo się poruszający - o lasce albo na wózku inwalidzkim, zgarbieni, z rurkami tlenowymi...

Chwytem jest też fakt, że w kasynie drinki są za darmo. Możesz grać nawet za 1 dolara, a i tak dostaniesz do picia to, co chcesz. My właśnie tak robimy :) Przegraliśmy do tej pory 5 dolarów (bo granie na maszynach polega na tym, kto szybciej przegra :P - to oczywiste :)), ale specjalnie przegrywaliśmy bardzo powoli i dzięki temu za darmo napiliśmy się piwa :-) Przypomina mi się sympatyczny pan, obsługujący kolejkę w El Paso, który poinformował nas o tych darmowych drinkach. Opowiadał, jak był z kolegą w Las Vegas i - udając, że jest zafascynowany jego grą - krzyczał "Go, go, go!", prosząc o kolejne piwo :) Fajna sprawa, ale myślę, że i tak kasyna na tym nie tracą, oj nie... :-)

Kolejny chwyt - tanie hotele. Za hotel płacisz mniej niż w innym mieście, naprawdę tanio!! Fajnie, hm? No tak, fajnie, ale za wszystko musisz płacić dodatkowo: śniadanie, internet itd. (to w poprzednich hotelach było w cenie pokoju).

Las Vegas - to miasto przepychu i bogactwa. Ogromne, piękne hotele - każdy ma swoją atrakcję: a to namiastka wesołego miasteczka, a to wieża widokowa, a to kolejka szynowa, itp. Z resztą atrakcją są hotele same w sobie - w kształcie piramidy, obok Sfinksa, z kopią wieży Eiffla, z kopią Statuy Wolności, z kawałkiem Wenecji. Hmm...same kopie! No właśnie. Bo Las Vegas to też miasto sztuczności. Najbardziej sztuczne wydają mi się ohydne kaplice ślubów, co rusz się reklamujące (jak można nazwać "kaplicą" różowy budynek wyglądający jak motel?). Ślub można tu załatwić w ciągu jednego dnia. No cóż...dla niektórych wzięcie ślubu w Las Vegas to szczyt marzeń, dla mnie byłaby to najgorsza kara.

Las Vegas - to "miasto grzechu". Rzeczywiście. Najbardziej przerażają mnie setki ulotek z nagimi paniami, które rozdawane są przez ludzi ubranych w koszulki z odpowiednimi napisami (głównie są to Meksykanie....). Takie kilkuosobowe grupki owych "rozdawaczy" można spotkać co krok. Ale, co ciekawe, pośrodku tych grupek można też napotkać chłopaka, trzymającego wieki napis "Jezus przebacza nasze grzechy", "Jezus wybawił nas od piekła", albo mężczyznę z mikrofonem, przekonywającego przechodniów, że Jezus nas kocha i chce, byśmy byli z Nim w Niebie. Trzeba mieć odwagę. Jak widać: Las Vegas to też miasto skrajności. Z resztą - całe Stany to państwo skrajności.

Zauważyliśmy, że w Las Vegas sporo ciekawego się dzieje pod względem koncertów i różnych "show". Chętnie poszlibyśmy na show z piosenkami Elvisa albo na jakiś musical. Nie wspominając o reklamowanych koncertach, które niestety odbędą się dzień, dwa po naszym wyjeździe (chodzi o Toby Keitha i Gartha Brooksa - naszych ulubionych wykonawców country). Ale cóż.... Jeśli udało mi się przyjechać do USA na taką wyprawę, to z pewnością kiedyś uda mi się być na wymarzonym koncercie Gartha, a co!

Zobaczyć Las Vegas na własne oczy - warto. Jest coś przyciągającego w rozświetlonych neonami ulicach, otaczających górach, świadomości, że jest się na tej słynnej pustyni Nevady. Być tu często - nie dla mnie. Mieszkać tu - nigdy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz