poniedziałek, 25 lipca 2011

Ale jazz - jesteśmy w Nowym Orleanie!!!!

Nowy Orlean przywitał nas deszczem. Ale co z tego, skoro jest tak piękny, że na pogodę mało zwraca się uwagę?! Jak to napisał Waldemar Łysiak w "Asfaltowym saloonie" - dzień spędzony w Nowym Orleanie, to "dzień starych murów". Oddam mu na chwilę głos, myślę, że to najlepiej przekaże to, co tu widzieliśmy:

"W Nowym Orleanie istnieje dzielnica o nazwie Vieux Carré (Stary Czworobok, Stary Kwadrat), zwana też Dzielnicą Francuską - sławna nowoorleańska starówka, przedmiot moich wieloletnich marzeń. Jest to w rzeczywistości regularny prostokąt, pocięty - jak klasyczne miasta średniowiecza - siatką idealnie do siebie prostopadłych ulic o francuskich nazwach (Toulouse, Chartres, Bourbon, Conti, Bienville, Dauphine etc) i oparty o Missisipi. Zjeżdżamy tu w dół z highwayu przecinającego miasto i z miejsca zanurzamy się w gęste skupisko najczarowniejszej architektury świata, francusko-hiszpańskiej, o jedynym w swoim rodzaju europejsko-kolonialno-fanstastycznym stylu, którego cechą charakterystyczną są bajecznie bogate, białe i czarne balkony, iskrzące się od misternych wyrobów kowalskich, arabesek i żelaznych deseni, ażurowych balustrad i smukłych jak pręty kolumienek. Zwą te jedno-, dwu- lub trzypiętrowe fasady z wyrafinowanymi oknami i owiniętymi wokół balkonami, pełne głębokich światłocieni, krat, łuków i zakamarków: "kolonialnymi". Vieux Carré - kołyska Nowego Orleanu, zaczęło się rodzić w drugiej dekadzie XVIII wieku z inicjatywy kilku przedsiębiorczych Francuzów".


Vieux Carré - zwane tutaj "French Quarter" - zachwyciło nas. Taki kawałek Europy w Ameryce (nasuwa się myśl: "To, co piękne jest z Europy :)). Jest naprawdę śliczne - trochę francuskie, trochę jak ze starego serialu "Zorro" :) Udało nam się odnaleźć murzynów grających stary jazz (choć przed zmrokiem nie było to łatwe) i zjeść tradycyjne tutejsze ciastko - beignet (w słynnej "Café du Monde") - które było gorące, pyszne! Trochę jak nasze "oponki".

Przechadzaliśmy się także French Market - to coś jak nasze Sukiennice. Stragany, przy których sprzedają pamiątki. Stamtąd poszliśmy nad rzekę Missisipi. Zacumowany był tam stary "tylnokołowiec" "Natchez", który powstał w 1927 roku! Pamiętacie książkę o Hucku Finnie? On właśnie na takim pływał :) "Natchez" sprawił nam niespodziankę, bowiem nagle zaczął....gwizdać! :) Wygwizdywać muzykę! :) Widać było takie piszczałki, z których wydobywała się para, a razem z nią różne jazzowe melodie. Okazało się, że jest tam zainstalowany taki instrument klawiszowy, na którym gra pewna starsza pani, a słychać to na cały Nowy Orelan :) Niesamowita atrakcja!

Bourbon Street - to chyba najbardziej znana ulica Nowego Orleanu. Klimat nie tylko jazzowy. Istna mieszanina: jazzowe kluby, piękne kamieniczki, ale także bary tylko dla gejów, spelunki, kluby ze striptizem, sklepy z laleczkami voodoo. Tu ciekawostka: Marie Laveau, żyjąca w Nowym Orleanie w XVIII/XIX w., zwana "królową voodoo" (a więc religii przywiezionej z Afryki), wykorzystywała w obrzędach voodoo elementy religii katolickiej...:/ No cóż, nie wiem, czy Nowy Orlean ma ciągle z voodoo do czynienia (mam naiwną nadzieję, że nie), ale jedno wiem na pewno - na "laleczkach" robi niezły biznes.

Pod koniec naszej wyprawy "na miasto" udało nam się wstąpić do "New Orleans Musical Legends Park", gdzie mogliśmy usłyszeć stary jazz. Posłuchać "What a wonderful world" Louisa Armstronga w Nowym Orleanie - bezcenne...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz