środa, 20 lipca 2011

Nashville: Grand Ole Opry i knajpy na Broadway

Do Nashville jechało się fantastycznie. Jeep spisał się na medal.
Po drodze zjedliśmy żarcie z KFC we własnej ojczyźnie tej sieci, tj. w stanie Kentucky (uwierzycie, że jadłam to żarcie pierwszy raz w życiu??:)) Dla tych, którzy nie wiedzą: KFC = Kentucky Fried Chicken.

A teraz dygresja. W trasie widziałam coś ciekawego - po jednej stronie drogi sklep "dla dorosłych", zaś po drugiej stronie (naprzeciwko) wielki bilboard z przykazaniami Bożymi, a z drugiej strony z napisem "Hell is real"
Ciekawa rzecz. W Polsce pewnie nie zaistniałaby taka sytuacja. I nie chodzi mi tylko o to, że Polacy, w przeciwieństwie do Amerykanów, nie mają we krwi reklamowania Jezusa ani Bożych przykazań. Chodzi o to, że u nas to pierwsze (sklep) pewnie by powstało - a jakże, przecież liczy się wolność! To drugie jednak (napis "Piekło istnieje naprawdę") na pewno nie mogłoby stać obok sklepu, bo przecież liczy się tolerancja... Ech... Ale nie o tym mój blog.

Byliśmy dziś (a właściwie wczoraj) w Grand Ole Opry - znajduje się tam najsłynniejsza scena muzyki country na świecie. W środku pełen luksus - mimo powodzi, która w 2010 roku dotknęła Nashville.
Uczestniczyliśmy w koncercie, który właściwie trzeba by nazwać "show". Śpiewało kilku świetnych wykonawców, ale zaledwie po 3 piosenki - szło to na żywo w radiu (i chyba w tv internetowej), więc czas był skrupulatnie wyliczony - żadnych bisów itp. Trochę sztucznie. Ale śpiewali baaaardzo fajnie. Prawdziwe country w prawdziwym Nashville :)

Mieliśmy okazję być w tłumie amerykańskiego audytorium. Było to dość zabawne odczucie, zwłaszcza, kiedy ze sceny sypały się dowcipy, a ludzie wprost ryczeli ze śmiechu. Dowcipy nie zawsze wydawały nam się śmieszne, ale zazwyczaj niewiele rozumieliśmy z tennessee'owskiej mowy, więc śmialiśmy się z całej sytuacji, a potem śmialiśmy się ze swojego śmiechu (znacie to uczucie, hm?? :)) głupawka na całego). Czasem zastanawiałam się nawet, czy ten śmiech nie jest puszczony z głośników - jak np. w niektórych sitcomach, ale oni chyba rzeczywiście ryczą z byle czego :) Folklor :)

Potem wybraliśmy się na ul. Broadway (jak widać na "Broadwayu" vel na ul. Szerokiej lubią się dziać ciekawe rzeczy w różnych miastach:)). Na części tej ulicy znajduje się kilka knajp, w których dzień w dzień grają na żywo country. Świetna sprawa - poziom tych zespołów jest naprawdę imponujący. Ale chyba najważniejsze jest to, że ci ludzie - grając - są w siódmym niebie :) W niektórych miejscach zabawa na całego - tańczenie na barze i takie tam klimaty... Jutro mamy zamiar bliżej się temu przyglądnąć :)

Ale, uwaga! Niespodzianka. Nie grają tu tylko country. W jednej z knajp usłyszeliśmy facetów z lokami na głowie, grających muzykę lat 50. REWELACJA!!! Zwłaszcza pan basista, który był podobny do Jima Carrey'a (no, troszkę przystojniejszy :)) i podobnie się zachowywał. Potrafił nawet wspiąć się na swój własny kontrabas i w takiej pozycji grać :) Trudno to wytłumaczyć, ale, uwierzcie, jest to możliwe :) Do tego potrzebne jest chyba tylko ADHD :)

A jutro pewnie skuszę się, żeby założyć swój kowbojski kapelusz.

2 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziś cyknęłam sobie fotę z panem basistą, który nazywa się "Slick" Joe Fick :) https://picasaweb.google.com/michnianka/USA2Nashville#5632032398150087922

    Posiada on swoją stronkę http://www.slickjoefick.com/

    OdpowiedzUsuń